Jesteś uznaną, cenioną za swój wyjątkowy styl projektantką. Ubierają się u Ciebie klientki z Polski i zagranicy, Twoje kreacje noszą takie gwiazdy jak Beata Tyszkiewicz, Agata Buzek, Małgorzata Foremniak czy Beata Ścibakówna. Ale dziesięć lat temu, gdy zaczynałaś, niewiele osób dostrzegało Twój talent, Twoje unikatowe podejście do ubrania, ręczne wykończenia i biżuteryjne detale, za które tak cenią Cię na przykład w Paryżu.

Tak, to prawda, początki nie były łatwe. Pamiętam, że widzowie byli zdumieni, kiedy na moim debiutanckim pokazie „Carska Rosja” w 2004 roku w hotelu Bristol zobaczyli, że wszystkie kreacje są ręcznie haftowane, koralowane, obszywane jedwabiem i aksamitem, a klamry i guziki – wykuwane ze srebra.

Po co? Nie lepiej kupić gotowe?

Wierzę w moc ręcznie robionych przedmiotów. Dlatego moje kolekcje mają tę aurę wyjątkowości. I choć w Polsce długo tego nie doceniano, za granicą, np. we Francji, właśnie dzięki temu mnie dostrzeżono. Tam bardzo docenia się unikatowość, to, że można mieć coś niepowtarzalnego, w jednym egzemplarzu. I ludzie są w stanie zapłacić za coś takiego naprawdę dużo, byle tylko mieć gwarancję, że nie spotkają na ulicy albo przyjęciu kobiety w takiej samej kreacji. Na szczęście w Polsce to też się zmienia. U nas ręczne wykończenia, szydełkowanie, szycie sobie ubrań na miarę wynikało z konieczności, z tego, że w sklepach po prostu niczego nie można było kupić i dlatego stało się symbolem niedostatku, a nie wyrafinowania. Na szczęście minęło parę lat, mamy w Polsce praktycznie wszystkie największe światowe sieciówki, nasyciliśmy już nasze potrzeby w tej kwestii i zaczynamy szukać czegoś wyjątkowego.

Takie rzeczy sporo kosztują.

Zdaję sobie sprawę, ale są ludzie, którzy nie mają problemu z zapłaceniem za coś unikatowego. Potrafią docenić tę jakość. Ja to bardzo szanuję. Na guziki ręcznie robione u jubilera czy luksusowe koronki z francuskiego Calais do pierwszej kolekcji wydałam wszystkie oszczędności. Mój mąż się śmiał, że za te dodatki moglibyśmy kupić sobie samochód. My jeździliśmy tramwajami, ale moje płaszcze miały srebrne guziki. (śmiech) Ale nie żałuję.

Dziś możesz tak powiedzieć, jednak wcześniej, gdy wśród projektantów, którzy kopiowali pomysły Armaniego, Valentino czy Prady, mówiło się: „Łapińska znów dzierga te swoje koronki na szydełku”, musiało być Ci trudno?

Zobacz także:

Rzeczywiście był czas, gdy tak zwana branża tak mówiła, (śmiech) ale moje klientki umiały docenić to, co robię. Dzięki temu mogłam się utrzymaćz mojej pasji. Ale z prasą modową na początku faktycznie miałam pod górkę. Przychodzili do mnie styliści i pytali: „Masz coś czerwonego albo w panterkę?”. „Jak to nie masz?!”. „No nie mam…”. „Ale przecież teraz wszyscy to lansują”.

A Ty nie chciałaś być taka jak wszyscy...

Ja po prostu projektowałam to, co mi w duszy grało. Kiedy zobaczyłam wystawę obrazów Włodzimierza Szpingera, gdzie na każdym był ślimak, zachwyciłam się tym motywem. I zrobiłam pagony z motywem ślimaka oraz ślimakowe ozdoby. Cięłam jedwab i w kształcie muszli układałam na sukniach. Stworzyłam więc kolekcję z motywami ślimaka, nie tylko w postaci haftu, lecz także jako element konstrukcji. Tak ślimak pojawił się jako temat przewodni w mojej kolekcji…

…A to, że zaraz potem pojawił się równieżw katalogu Hermèsa…

…to był pewnie przypadek. (śmiech)

Carska Rosja – temat Twojej debiutanckiej kolekcji – też trafił do wielkiej mody niedługo potem… Masz jakiś niezwykły dar przewidywania trendów?

Raczej nie, po prostu projektuję to, co mi się akurat w danym momencie podoba. Trendy światowe powstają w ten sposób, że spotkają się specjaliści i ustalają, co będzie modne w danym sezonie. Każdy, kto chce, może sobie kupić katalog tendencji na kolejny rok, stąd będzie wiedział, jaki kolor, tkanina czy motyw będzie modny, na  co stawiają wielkie koncerny. Ale  mnie to nigdy nie interesowało. Może dlatego, że jestem trochę rozpieszczona przez moje klientki. Kobiety wyjątkowe, które doceniają rzeczy unikatowe.

Skąd miałaś tyle odwagi i determinacji, że jednak nie złamałaś się i nie zaczęłaś szyć tych czerwonych sukienek dlatego, że były modne?

Tak jak ci powiedziałam – dlatego, że miałam szczęście do ludzi, że miałam mądre klientki, które potrafiły dostrzec w tym, co robię, coś niezwykłego. Były mi wierne. Doceniały to, że zatrudniam absolwentki ASP do odtwarzania XVII-wiecznych koronek, że od początku przy moich kolekcjach, przy wykonaniu detali, ręcznie kutych klamer czy guzików pracowali rzemieślnicy, jubilerzy, złotnicy, hafciarki, których zawody praktycznie przestają istnieć. Pamiętam wzruszenie specjalisty od kucia guzików. Pytał: „Jak mnie pani znalazła? Bo ja już myślałem, że będę musiał zakład zamykać. Że ludzie już nie potrzebują takich rzeczy”.

Jak widać, potrzebują i ta konsekwencja zaprowadziła Cię do Paryża, do XVII-wiecznego hotelu Le Meurice na pokaz haute couture, zanim jakikolwiek inny z obecnych na naszym rynku projektantów się tam pokazał.

To było niezwykłe doświadczenie, które tylko dodało mi wiary, że moja droga jest słuszna. Ale tak naprawdę był to mój kolejny pokaz w Paryżu. Pierwszy odbył się w ambasadzie Polski w Paryżu w 2004 roku. Wśród zaproszonych gości była księżna d’Ornano – właścicielka firmy Sisley, francuskie gwiazdy.

I szturmem podbiłaś serca Francuzów: informacje o Twoich pokazach pojawiały się w Agencji Reutera, francuskiej prasie i telewizji, m.in. w programie „Grand Journal”.

Jedna z projektantek, gratulując mi, powiedziała: „Trzeba mieć siłę i wyobraźnię, by w takim miejscu urządzić pokaz i to dla takiej publiczności! Mieszkam tyle lat w Paryżu, tu projektuję, ale nie odważyłabym się”. Na dodatek jedna z luksusowych marek dała mi diamentową biżuterię na pokaz. Dopiero potem zorientowałam się, jak prestiżowa marka zaufała nowej, nikomu nieznanej polskiej projektantce! Nie spodziewałam się takiego zainteresowania, tym bardziej że w Polsce nie spotkałam się z tak entuzjastycznym odbiorem żadnej z moich kolekcji. Po tym pokazie niesamowitym wyróżnieniem, które dało mi motywację i satysfakcję, było podpisanie umowy współpracy z marką John Lobb należącą do domu mody Hermès. To wszystko było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, ponieważ wtedy jeszcze w Polsce nie rozumiano mojej mody. Ale po pokazie w Paryżu wiele się zmieniło. Kilka osób z Polski było wtedy na Fashion Week i po całym tym zamieszaniu jedna z  wpływowych osobistości polskiej mody, która wcześniej mnie unikała, powiedziała: „Wiesz, Iza, rzeczywiście te twoje kreacje są wyjątkowe”, a ja tylko się uśmiechnęłam…

Może do Twoich projektów trzeba dojrzeć? Bo Twoje sukienki noszą kobiety, które są świadome siebie, swojej wartości.

Właśnie tego chcę… Pamiętam, jak kiedyś do mojego atelier przyszedł mężczyzna, który regularnie kupował u mnie suknie dla swojej żony. Tego dnia przyjechał po radę, bo chciał kupić swojej córce wyjątkowy prezent z okazji ślubu. Westchnął wtedy: „To musi być coś ponadczasowego i unikatowego. Więc chyba po prostu kupię jej jakieś srebrne łyżeczki w Desie”. Wtedy go zapytałam: „Jakie kwiaty lubi pana córka?”. Odpowiedział, że stokrotki. Więc mówię: „Dlaczego pan nie pójdzie do jubilera i nie zamówi pięknych łyżeczek ze stokrotką i inicjałami córki? Stworzy pan historię swojego rodu. Po co ma pan jechać do Desy albo na Koło i kupować łyżki jakiejś innej rodziny?”. Ten mężczyzna miał łzy w oczach, gdy ode mnie wychodził. I jestem pewna, że zamówił te łyżeczki.

Ty pokazujesz, że w ludziach jest potencjał piękna i jakości, tylko trzeba to z nich wydobyć.

W każdym z nas jest piękno, nie każdy sam je w sobie dostrzega. Ja jestem od tego, by je strojem wydobywać i podkreślać. Taka jest moja filozofia. Pewna pani kupiła u mnie sukienkę. Namówiłam ją na piękną suknię – połączenie koronki, kaszmiru i skóry. Kupiła, ale widziałam, że nie była do niej przekonana. Miała taki wyraz twarzy, że aż zrobiło mi się nieswojo. Po jakichś dwóch, trzech latach zaprosiła mnie na spotkanie i powiedziała: „Kupiłam tę sukienkę bez żadnego przekonania, ale niedawno wystąpiłam w niej na ważnym koncercie pianistycznym i zebrałam mnóstwo komplementów. Poczułam, że dojrzałam do tych kreacji”.

To się nazywa sukces!

Jeśli szanujesz tradycję i dbasz o jakość, to zawsze się uda. Debiutancki pokaz zrobiłam w hotelu Bristol. Pierwsi moi partnerzy to także wyjątkowe firmy, jak Swarovski, Guerlain. Ja  zawsze podziwiałam rękodzieło i kunszt dawnych mistrzów. Już 10 lat temu mówiłam: „To jest nasza tradycja, kultura! Ludzie, zobaczcie to, obudźcie się. Mamy się czym chwalić”.

Pochodzisz z domu o tradycjach „kobiet szyjących” i pięknie ubranych.

Moja rodzina wywodzi się z Suwalszczyzny. Dziadek zawsze ze śmiechem opowiadał, że babcia potrafiła trzy razy dziennie się przebierać, w zależności od tego, z kim miała spotkanie. On sam jeździł do Warszawy po ręcznie robione buty. Opowiadał, że czasami u jego szewca spotykało się klientów z Paryża i Berlina. Ale to było przed wojną. Kiedy zaczęłam już swoją przygodę z projektowaniem, babcia mi powtarzała, abym się nie denerwowała. Mówiła: „Izabela, w Polsce potrzeba jeszcze edukacji i czasu, dlatego że komunizm zdewaluował wartość ręcznie robionych rzeczy”. Przewidywała, że wrócą te czasy, że to ze świata będzie się przyjeżdżać do polskich krawców.

 

No i stało się! Po kolekcje jej wnuczki tak się właśnie dzisiaj przyjeżdża.

Tak. (śmiech) Można powiedzieć, że to były prorocze słowa.

Niewielu projektantów może powiedzieć, że od początku żyło dobrze z projektowania. Niewielu może sobie pozwolić, żeby robić to, co im w duszy gra.

To prawda. Ja jednak zawsze wiedziałam, że mi się uda. Miałam takie przekonanie, gdzieś w środku, w sercu czułam, że to, co robię, ludzie na pewno docenią. Po prostu pracowałam i wierzyłam w siebie. To może bierze się z Suwalszczyzny, (uśmiech) z której pochodzę, a która jest moim punktem odniesienia. Tam ludzie są pracowici i pokorni. Bardzo na mnie oddziaływała także tamtejsza natura. Tam jest trochę zimniej niż w innych częściach Polski, lato jest krótsze. Ale za to intensywne i piękne. Pejzaże z „Kroniki wypadków miłosnych” Tadeusza Konwic-kiego, „Dolina Issy” Czesława Miłosza – to wszystko również mnie otaczało. Czułam wokół siebie tę aurę. Miłosz spędzał wakacje w dworku w Krasnogrudzie, która jest kilkanaście kilometrów od miejsca, gdzie się wychowałam. On twierdzi, że to go naznaczyło na całe życie… Ze mną jest podobnie. Kiedyś Andrzej Wajda powiedział: „Tam są inni ludzie, tam są ludzie, którzy są silni i nie mają zawiści w sobie”. Może temu właśnie zawdzięczam mój sukces?

Ty też nie masz potrzeby chwalenia się. Byłaś jedną z pierwszych polskich projektantek, które miały pokaz w Paryżu. Ubierają się u Ciebie zachodnie i polskie gwiazdy, Ty tego nie nagłaśniasz. W dzisiejszych czasach tak nie można, Iza!

Nastąpiły czasy totalnego chwalenia się. Właściwie sam fakt, że żyjemy i oddychamy, już zasługuje na uznanie. (śmiech) Wystarczy, że jest się na jakimś koncercie sławnej osoby lub w innym kraju, a od razu wrzuca się zdjęcie na fejsa: „Ja tu byłem”. Jeżdżę od paru lat po materiały do Indonezji czy Indii. Z Paryża ściągam koronki z fabryk, w których zamawiają najwięksi projektanci na świecie, ale to wiedza przede wszystkim dla moich klientów. Kiedy robiłam pokaz w Paryżu, to w hotelowej restauracji jadła obiad Catherine Deneuve. Jedna z koleżanek podeszła do mnie i mówi: „Iza, zrób sobie z nią zdjęcie i powiesz, że Catherine była u ciebie na pokazie”. Myślę, że nie warto budować w ten sposób wizerunku.

Zyskałaś we Francji uznanie i klientki, a mówi się, że Francuzi są bardzo hermetyczni i niechętnie przyjmują innych do swego grona…

Nie jest to do końca prawda. Francuzi zawsze byli otwarci na ludzi, którzy coś kreują. Popatrzmy na kariery wielkich mistrzów Krzysztofa Kieślowskiego, Romana Polańskiego… Pamiętamy ich początki, które też nie były łatwe. U nas często krytyka nie jest poparta fachową wiedzą, a jedynie emocjami. Ciągle się dziwę, że tak łatwo wydajemy opinie o „książkach, których nigdy nie przeczytaliśmy”, o „filmach, których nigdy nie obejrzeliśmy”. Spotykałam się z takim traktowaniem mojej pracy.

Jesteś taka jak Twoje kolekcje?

To jest dobre pytanie… Ale niech to zostanie tajemnicą.

Twoje sukienki pensjonarki, z których słyniesz, choć „zapięte pod szyję”, w gruncie rzeczy są bardzo erotyczne.

Myślę, że kobieta nie powinna wszystkiego obnażać, w odkrywaniu kobiety jest ta cała magia i seks… Ja również chciałabym być zawsze tajemnicza i nieodgadniona, co nie znaczy, że muszę być słaba i naiwna. Po prostu pokazuję, że to wymaga czasu, żeby do mnie dotrzeć. Najpiękniejsze jest odkrywa-nie tajemnicy.

W Polakach zakorzeniło się przekonanie, że nie szata zdobi człowieka. Uważamy, że wnętrze jest ważniejsze niż to, co zewnętrzne. Dusza – ważniejsza niż ciało.

Ubiór też bardzo dużo mówi o człowieku. Jesteśmy też tacy, jak się ubieramy. Pewne detale dużo o nas zdradzają, np. że jesteś poszukiwaczką, zwariowaną romantyczką czy wzorową bizneswoman. Ale istotnie mamy coś w naszej kulturze, co nie pozwala nam bawić się szatą. Dla mnie jednak dusza i w ten sposób się wyraża. Możemy próbować się ukryć za strojem, on jednak zawsze ujawni jakąś prawdę o nas…

Studiowałaś filozofię. Czy jakiś filozof był dla Ciebie inspiracją przy projektowaniu?

Bardzo lubiłam Platona i jego koncepcję, że żyjemy w jaskini cieni, a prawdziwy świat jest zupełnie gdzie indziej. Studiowałam filozofię, bo moja mama powiedziała, że jedynaczka nie może iść na krawiectwo. Dla całej rodziny było oczywiste, że żarty sobie robię, zajmując się „tymi ciuchami”. Na moim pierwszym pokazie mama siedziała w pierwszym rzędzie. Nagle patrzę, a ona płacze. Wzruszyła się – myślę. Podchodzę, a ona mówi: „Widzę, że ty jednak będziesz tą krawcową”…

A dzisiaj co mówi?

Dzisiaj jest dumna.

A Ty? Kiedy jesteś z siebie dumna?

Kiedy zdarzają mi się takie zwykłe, małe radości. Ostatnio miałam klientkę, która była w 6. miesiącu ciąży, a ja uszyłam jej ślubną sukienkę. Po powrocie do domu napisała mi SMS, że mąż, kiedy ją zobaczył w kreacji, rozpłakał się ze wzruszenia. Takie wydarzenia dodają mi wiary i siły, żebym mogła dalej tworzyć.

Czym będzie inspirowana Twoja najnowsza kolekcja, którą pokażesz w styczniu w Paryżu?

Siłą kobiecą. Słowo klucz to centaurzyca. Istota o delikatnym kobiecym korpusie i niewiarygodnie silnym ciele. Bo uważam, że można być silną i delikatną zarazem. Powstał więc projekt kobieta centaur – kobieta, która przezwycięży wszystkie trudy, a przy tym jest piękna i nie boi się bronić swojej pasji.

Powstała seria wspaniałych obrazów inspirowanych tym pomysłem...

Pewnego dnia weszłam do galerii. Zobaczyłam obrazy, które bardzo mi się spodobały. Kupiłam jeden. Następnego dnia zaprosiłam artystkę na kawę i zapytałam, czy nie chciałaby wziąć udziału w projekcie, który polegałby na tym, żeby namalować silne kobiety. Myślałam o kobietach, które zaczynały od małych rzeczy i wiele osiągnęły swoją mądrością, siłą woli, pracą. Ja sama wiem, jak trzeba walczyć, by przetrwać i obronić swoją pasję. Czasem z wielu rzeczy trzeba zrezygnować, żeby „coś” zbudować. Zawsze jest to olbrzymi wysiłek i praca. Ale na początku musi być wielkie marzenie...