Wigilię od dziecka spędzała u dziadków w Białymstoku. Zjeżdżała się rodzina rozsiana po świecie. – Mama ma siedmioro rodzeństwa, każde z nich ma dzieci, więc było nas mnóstwo. Spaliśmy pokotem w wykrochmalonej pościeli, której zapach pamiętam do dziś. Zresztą święta to dla mnie wciąż orgia zapachów. Kruszonki na babcinym cieście, kapusty z grzybami stojącej na ogniu i dojrzewającej kilka dni, prawdziwej choinki i… pasty do podłogi. Do dziś, choć mam podłogi niewymagające pastowania, przejeżdżam progi szmatką z pastą. Mam wrażenie, że w tamtych latach nawet śnieg pachniał inaczej, pomieszany z kaszą rzucaną ptakom na wieko studni, dymem z palącego się w piecu drewna. Kiedy zasiadaliśmy do stołu, miałam wspaniałe poczucie jedności i bezpieczeństwa. Z pewnością idealizowałam rodzinę, ale dla nas – dzieci – ten dom był oazą spokoju. Zawsze wyglądaliśmy pierwszej gwiazdki, chuchając w oszronione szyby. Na wschodzie zimy były prawdziwe… Tymczasem w ostatnim pokoju odbywało się pakowanie prezentów. Działo się to tak sprawnie, że długo wierzyłam w Świętego Mikołaja. Obawiając się, że Mikołaj, mając tyle dzieci do obdarowania, może zapomnieć o starszych, dla każdego robiłam świąteczne laurki. Choinka stała na telewizorze wisła, wisiały na niej przedwojenne bombki i długie cukierki w kolorowych papierkach, które dzieciaki podkradały. Na stole było sianko i choć się nie przelewało, 12 potraw. Uwielbiałam smak opłatka, który pochłaniałam niczym chipsy. Po rozdaniu prezentów śpiewaliśmy kolędy, dziadek wyciągał mandolinę. Potem część rodziny szła na pasterkę, uwielbiałam te nocne eskapady. W drodze powrotnej rzucaliśmy się śnieżkami. Przemoczone skarpety suszyliśmy, opierając nogi o rozgrzany piec. Padaliśmy na łóżka, obłożeni prezentami, z którymi nie chcieliśmy się rozstać.

W pamięci ciągle pozostały pierwsze święta po śmierci dziadka. Żeby odciążyć babcię, Kayah zaprosiła rodzinę do mieszkania, które wynajmowała na Saskiej Kępie. – Było wzruszająco i szczególnie. Jako kaleka kuchenna zakwasiłam barszcz tak, że nie dało się go jeść, nie dogotowałam ziemniaków. Ale nie przeszkodziło nam to w głębokim przeżywaniu tych chwil. Po kilku latach odeszła babcia… Pierwsze święta po jej śmierci były wyjątkowo bolesne. Jakby skończyła się pewna epoka.

Radosne zaś były pierwsze święta z Rochem, moim synem. Miał wtedy 23 dni. Z rodzinnych zwyczajów zaadaptowała prawie wszystkie. – Jest żywa choinka, którą ubieram niecierpliwie i zdecydowanie za wcześnie. Jest dużo jedzenia, prezentów i śmiechu. Zdarza się nam nawet tańczyć! Kupiłam też przedwojenne mosiężne świeczniki – karuzele, które dzwonią, poruszając się pod wpływem palących się świeczek. Przykładam dużą wagę do wystroju. Mam specjalną świąteczną zastawę i kielichy. Sama robię stroiki i wieńce, które wieszam na drzwiach. Prezenty staram się pakować tak, żeby samo opakowanie było prezentem. Zajmuje mi to dwa tygodnie. Nie ukrywam, że w Wigilię bywam ledwo ciepła – śmieje się. – Ale ogrom pracy nie przeraża mnie. Wiem, że robię to nie tylko dla siebie, lecz i dla innych.

Święta spędzamy w domu w Radości albo w domu w Zakopanem. Bardzo przypomina dom dziadków. Nie wyobraża sobie, aby w ten czas być bez bliskich. – W tej samej chwili wszyscy zasiadają do stołu z podobną nadzieją i w tym samym nastroju. To bardzo wzruszające. Myśl, że są tacy, którym to nie jest dane, bardzo mnie zasmuca. Dlatego u nas zawsze na stole stoi świeca Caritasu, a dodatkowe nakrycie przypomina tych, których z nami już nie ma lub są daleko.