Jak planuję nową podróż? Rozglądam się i czekam, aż pojawi się coś, co mnie zafrapuje. Najlepiej jeśli to będzie coś bardzo trudnego i niezwykłego. I tak właśnie wpadłam na pomysł, by pojechać do Bangladeszu. Czyli tam, gdzie nikt nie jeździ, bo to bardzo trudny kraj do podróżowania. Coś w sam raz dla mnie.

Projekt: Bangladesz

Bangladesz to kraj leżący nisko nad poziomem morza, gdzie jest dużo rzek, więc ludzie – jak w Amazonii – poruszają się głównie łodziami. Pomyślałam: „Idealne miejsce na wyprawę dla mnie! Rzeki, łodzie, brak turystów, kraj nieprzewidywalny, gdzie trzeba będzie wszystko zorganizować sobie na miejscu”. Ale żeby wyruszyć do Bangladeszu, potrzebowałam wizy. Ponieważ w Polsce nie ma przedstawicielstwa tego kraju, postanowiłam pojechać do konsulatu w Kalkucie, a stamtąd autobusem dalej do Bangladeszu. To blisko, tylko 100 km.

Wylądowałam w Kalkucie, znalazłam pokój w hotelu dla miejscowych. Wcześniej nie robię żadnych rezerwacji, bo na tym właśnie polega urok samotnego podróżowania – robię, co chcę, kiedy chcę i w każdej chwili mogę zmienić plany. Następnego dnia   o 9 rano byłam w konsulacie Bangladeszu. Urzędnik spojrzał na mnie i powiedział: „Niestety, w tej chwili nie wydajemy wiz do Bangladeszu. Przyjdź później”. No, oczywiście. Przyjdę później. To kiedy? Dzisiaj po południu?  A on mówi: „Za miesiąc. Wtedy być może dostaniesz wizę!”. I tak właśnie życie zmusiło mnie do tego, żeby zostać w Indiach.

Musiałam się jakoś zorganizować. Na początek kupiłam ciepły wełniany szal, bo w Kalkucie było zimno – nie wychodziłam z puchowej kurtki i litrami piłam gorącą herbatę na ulicy. I co dalej? Przecież nie zostanę przez miesiąc w jednym mieście! Rozważałam różne opcje, na przykład, że będę się charytatywnie opiekować bezdomnymi w przytułku Matki Teresy. Albo zapiszę się na medytację, bo dobrze jest odłączyć się od reszty świata i całkowicie zresetować. Nazajutrz znalazłam to, czego szukałam. Tak mi się przynajmniej wydawało. Bo wkrótce okazało się, że zostałam uwięziona…

Medytacja za… kolczastym drutem

Medytacja? Nie, to było coś zupełnie innego. To miał być nowoczesny sposób pracy nad umysłem, wolny od religii i ideologii. Czysta nauka, tylko dla uczciwych ludzi. Pomyślałam:   „Super, to pewnie nie przypadek, że znalazłam to ogłoszenie. Zawsze warto nauczyć się czegoś nowego!”.   Wypełniłam podanie, zostałam przyjęta i pojechałam.

Zobacz także:

Uchylona brama, mały dziedziniec, stolik. Trzeba wypełnić dokumenty, wpisać się do trzech ksiąg, podpisać zobowiązanie o przestrzeganiu zasad. Przez dziesięć dni kursu obowiązuje całkowite milczenie, nie wolno czytać, używać aparatów fotograficznych, telefonów komórkowych, komputera.  Muszę oddać telefon, tablet, paszport i pieniądze. Strażnik przy bramie zapewnia, że to dla mojego bezpieczeństwa, żebym mogła całkowicie skupić się na pracy z umysłem. Oczywiście, to logiczne. Zgadzam się. Poza tym, to jest przecież  kurs „tylko dla uczciwych ludzi”, prawda? Trzeba pozbyć się strachu i okazać zaufanie. Oddaję więc wszystko, co mam.  

Biorę koc i idę do mojej „kwatery”. To więzienna cela z zakratowanym oknem i małym łóżkiem. Nie narzekam. Oczyszczenie umysłu wymaga pewnych ofiar, prawda?

Trochę dziwne wydało mi się tylko to, że dookoła ośrodka są trzymetrowe mury z drutem kolczastym, teren jest podzielony na strefy, a brama do kwater kobiet jest wieczorem zamykana na kłódkę. Zakaz mówienia, dziesięć godzin medytacji dziennie, bardzo mało snu i coraz więcej dziwnych rytualnych śpiewów.

 

Już drugiego dnia zorientowałam się, że ta „naukowa metoda” wcale nie jest wolna od ideologii. Wprost przeciwnie, każdego dnia było jej coraz więcej.

Na zewnątrz słońce, śpiewają ptaki, a ty od świtu do nocy siedzisz w zimnym, ponurym, ciemnym pomieszczeniu i medytujesz. Z taśm lecą recytacje w dziwnym języku, którego nie rozumiesz. Nie chciałam ich. Medytować – tak, oczyszczać umysł – jak najbardziej, ale słuchać niezrozumiałych mantr wygłaszanych z taśmy w dziwnie nieprzyjemnym tonie – nie! Tego nie chciałam.

Po pięciu dniach postanowiłam odejść. Za mało snu, za dużo obcej niezrozumiałej ideologii. Poszłam do Pani Nauczycielki, która podczas medytacji siedziała na białym tronie naprzeciwko nas – kursantów na podłodze. Powiedziałam, że świadomie i uczciwie podjęłam decyzję o rozpoczęciu medytacji, a teraz równie świadomie i uczciwie podejmuję decyzję, że chcę ją zakończyć. Sądziłam, że będzie wyglądała inaczej i źle się tu czuję. Pani Nauczycielka popatrzyła na mnie z wysokości swojego krzesła. Ja siedziałam na dywaniku u jej stóp. Oświadczyła, że nie pozwala mi odejść. Mam wracać do swojej kwatery i milczeć. „Przecież nie może mnie pani zatrzymać wbrew mojej woli – powiedziałam ze zdziwieniem. – Jestem wolnym człowiekiem i mogę decydować o sobie. Chcę stąd odejść. To jest moja świadoma decyzja”. A ona na to: „Tylko marnujesz mój czas. Nie pozwalam ci odejść!”. I koniec. Wstała i odwróciła się do mnie plecami.

Jak chciałam rozpętać rewolucję

Nic nie możesz zrobić. Jesteś zamknięta w ośrodku otoczonym murem i drutem kolczastym, bez telefonu, bez paszportu, bez pieniędzy. Nie możesz wezwać pomocy, nie wiesz nawet, czy w wiosce jest policja.

Najpierw poczułam bunt. Pomyślałam: „Ja wam pokażę! Chcecie zatrzymać mnie wbrew mojej woli? To zobaczycie, na co mnie stać!”. Mogłam rozpocząć rewolucję, zbuntować innych, wyzwolić cały ośrodek! Potem jednak pomyślałam: „Ale zaraz. Przecież ja wiem, że walką i gniewem niczego się nie wygra”. Zawsze powtarzałam, że jedyną skuteczną metodą jest pozytywne myślenie i życzliwość. A więc nadszedł dla mnie moment próby. Złość to tylko krzyk ambicji, która protestuje, że coś dzieje się inaczej niż sobie planowałam. Odrzucam więc urażoną dumę i postanawiam kierować się dobrem i łagodnością. Bo jeżeli zostałam uwięziona wbrew mojej woli, to najwidoczniej jest mi to do czegoś potrzebne i mam wyciągnąć z tego jakiś ważny wniosek.

A więc dobrze. Zostaję. Nic nie mówię, nie buntuję się. Skoncentruję się na zrozumieniu, czemu ma służyć ta lekcja i dlaczego życie mnie tu skierowało. I wtedy zdarzyło się coś dziwnego.

Nagle patrzę, a jedna z uczestniczek kursu, Izraelka o imieniu Mai, idzie do strefy zakazanej. Już wcześniej ją zauważyłam, bo często płakała. Nie mogłam nawiązać z nią kontaktu, bo był zakaz patrzenia na siebie, więc wszyscy chodzili z oczami wbitymi w ziemię. I nagle ona znika w zakazanej strefie, z której kilka razy wcześniej usuwali mnie strażnicy. Pomyślałam, że ją też zaraz zawrócą, ale nie. Dziewczyny nie ma.

Pobiegłam za nią. Nie ma strażników! A Mai zalewa się łzami i tłumaczy coś stuletniemu staruszkowi w białych szatach. Podeszłam do nich i zawołałam: „Ja też, ja też, ja też!”. Dziewczyna błagała, żeby pomógł jej uciec. Staruszek pokiwał głową i wezwał do siebie karła – Hindusa z wąsami metrowego wzrostu, w wełnianej kamizelce. Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale przysięgam, że to jest prawda. Stuletni staruszek wezwał karła, kazał mu otworzyć bramę i oddać rzeczy z depozytu. Nie zadawałam żadnych pytań. Kiedy karzeł uchylił bramę, chwyciłyśmy za bagaże i uciekałyśmy ile sił w nogach! Jaka byłam szczęśliwa!!!! Miałam ochotę skakać z radości, że znów jestem wolna!

Święte Waranasi

Wróciłam do Waranasi. To święte miasto hinduistów. Ludzie przybywają nad Ganges, żeby obmyć ciało w świętej rzece albo spalić ciała zmarłych krewnych. Na ciągnących się kilometrami schodach siedzą ludzie, chodzą krowy, kozy, psy. Zupełnie jakbyś wylądował na innej planecie. Przed świtem pielgrzymi medytują i kąpią się w świętej rzece. Czas biegnie innym rytmem. To magiczne miejsce.

 

Przez następny tydzień siedziałam nad Gangesem i jeździłam do okolicznych wiosek. I o to właśnie chodzi w podróżowaniu – żeby zobaczyć prawdziwe życie. Tylko wtedy można znaleźć tak niezwykłe rzeczy jak maleńkie warsztaty, gdzie ludzie ręcznie szyją poduszki. I właśnie to przywiozłam do Polski – serię oryginalnych przedmiotów, które będą sprzedawane w Empiku. Ręcznie robione pod słońcem Indii. Z prostych materiałów, na przykład z używanego sari. W małych manufakturach, gdzie ludzie mają godziwe warunki i ubezpieczenie zdrowotne. Pomyślałam, że warto wspierać ich pracę, tym bardziej że robią naprawdę piękne rzeczy! Wybrałam takie, które sama chciałabym mieć. Są cudowne, kolorowe poduszki, torby, bransolety i ozdobne pudełka. Jest śliczna szkatułka z szufladkami, w której można trzymać pierścionki albo przyprawy.

Uwielbiam Indie. To jeden z najbardziej fascynujących krajów świata. I naprawdę, nie wierzcie w stereotypy. Kiedy powiedziałam, że lecę do Kalkuty, mój tata od razu przysłał do mnie mejla z wycinkami o tym, że to bardzo niebezpieczny kraj. Ale spokojnie. Przecież każdy sam przyciąga do siebie to, co ma się zdarzyć.

Uśmiech za uśmiech

Tak jest. Moim zdaniem człowiek sam jest źródłem tego, co do niego przychodzi. Jeśli jesteś pełen uprzedzeń i ciągle kogoś podejrzewasz, to sam siejesz strach. Ludzie to wyczuwają. Także to, że w głębi duszy jesteś otwarty i życzliwy wobec wszystkiego, co cię otacza, i nie oceniasz ludzi swoją miarą i europejskimi zwyczajami. Wtedy świat ci sprzyja.

Dlatego nie oceniam. Podróżuję sama, idę sobie przez wioskę z plecakiem. Mam w nim aparat fotograficzny, paszport, pieniądze. Jestem bezbronna. Gdyby ktoś chciał, bez problemu może mi to zabrać. I nagle widzę mężczyznę, który jedzie rowerem z bańkami mleka. Otwiera oczy ze zdumieniem i patrzy na mnie jak na UFO. A ja się tylko uśmiecham. I wtedy on rozświetla się uśmiechem i podnosi rękę w przyjaznym pozdrowieniu. Uwielbiam takie chwile! Wymieniasz z tym nieznajomym człowiekiem tak dużo przyjaźni i życzliwości, jak z przyjacielem przez całe życie.

Jak zmieniły mnie Indie

Lubię wracać do Indii. Byłam tam wcześniej dwa razy. Najpierw w pustynnym Radżastanie, w New Delhi i Agrze, gdzie stoi słynne Tadż Mahal. Potem przejechałam kilka tysięcy kilometrów pociągami z Bombaju aż na wschodnie wybrzeże i z powrotem. A za trzecim razem los sprawił, że odkryłam ten kraj na nowo.

Wizy do Bangladeszu nie dostałam (śmiech)… Teraz już wiem dlaczego. Po prostu nie miałam tam pojechać. Tak miało być! Zapisałam się na medytację i wpakowałam się w kryminalną historię… Ale dzięki temu odkryłam niesamowitą Kalkutę i cudowne Waranasi. I jak zwykle podczas samotnych podróży – nauczyłam się czegoś ważnego.