Dla mnie dzieciństwo zaczyna się z pierwszym wspomnieniem. Urodziłam się w Straconce. Zresztą potem dzieci w szkole śmiały się ze mnie z powodu tej nazwy. Do czasu, gdy zaczęliśmy przerabiać „Treny” Kochanowskiego i czytać o zmarłej Urszulce – wtedy zaczęły mi współczuć. Mój tatuś był agronomem, więc ciągle się przeprowadzaliśmy. Ze Straconki rzuciło nas do majątku Napachanie. I właśnie stamtąd mam pierwsze wspomnienie: kucyka. Był biały w brązowe łaty. Mogłam mieć wtedy niecałe dwa lata! Rozmawiałam o tym niedawno z bratem, oboje nas dziwi, że mam tak wczesne wspomnienia. Potem przenieśliśmy się do Czarnowic. Miałam cztery lata i bardzo zazdrościłam starszemu bratu, że już chodził do szkoły. Była niedaleko naszego domu, więc wybrałam się tam. Weszłam do klasy, kiedy trwała lekcja, i powiedziałam: „Dzień dobry, ja bym chciała chodzić do szkoły”. Nauczycielka posadziła mnie w ławce, dała mi papier i kredki. Byłam szczęśliwa.

Następna stacja: Gubin. Stamtąd pamiętam wszystko, mieszkaliśmy u podnóża czegoś, co nazywało się „górą śmierci”. Przechodził tamtędy niemiecki front, było dużo niewypałów, stały nawet wraki niemieckich czołgów, z przysypanymi, wyschniętymi trupami niemieckich żołnierzy! Cud, że nigdy nic nam się nie stało – wkoło zaminowane pola, dwie koleżanki zginęły, kiedy poszły do lasu zbierać asparagus do przystrojenia sukienek komunijnych. Odkryliśmy z dzieciakami niemiecką willę, której nawet nie oszabrowano. Urządziliśmy sobie tam nasz domek. Rodzice o niczym nie wiedzieli. Byliśmy szczęśliwi, że mamy swoje miejsce. Strzelałam z łuku, z procy, byłam wtedy chłopczycą. Chodziłam do przedszkola i zawsze droga powrotna zajmowała mi dużo czasu, bo odwiedzałam koleżanki. Mama mi powiedziała: „Nie chodź po chałupach, bo dostaniesz po tyłku”. Ale znowu się zagapiłam, zasiedziałam gdzieś, a już zaczęło się ściemniać. Ucieknę z domu – pomyślałam. Z kurnika wzięłam cztery jajka, ukryłam się w stodole i postanowiłam tam zamieszkać. Zapadł wieczór, wystraszyłam się i wróciłam do domu.

Tatuś wybudował nam kiedyś na orzechu domek. Zrobił też linę z siedziskiem, zjeżdżaliśmy z domku wprost do pokoju na poddaszu! Leszek, mój brat, miał starszego kolegę, Alka, w którym się kochałam. Chodziłam już do pierwszej klasy i umiałam pisać, więc napisałam do niego list: że bardzo chętnie wyszłabym za niego za mąż, ale boję się ciąży. Słynna historia w naszej rodzinie. Ale miałam powód. Jak mama rodziła Danusię, miałam sześć lat i pamiętam, że przez otwarte drzwi do sypialni rodziców zobaczyłam, jak do mamy zbliża się doktor z wielkimi kleszczami. Zobaczył nas i zamknął drzwi.

Kiedy miałam cztery lata, dostałam na gwiazdkę niesamowity prezent: piękny czerwony akordeon z czarno-białymi klawiszami. Od razu zagrałam kolędę, wcześniej plumkałam trochę na pianinie. Ojciec powiedział do mamy: „Gołąbeczku, chyba mamy zdolną córkę”. Zawsze tak do siebie mówili – „gołąbeczku”. Tatuś, gdy wychodził z domu, całował mamę w policzek i rękę. Od kiedy miałam akordeon, stałam się cudownym dzieckiem, objawieniem. Akademie, uroczystości, rocznice – żadna się nie obyła beze mnie. Miałam kręcone blond loki, białe kokardki, sukieneczki, grałam: „Siekiera, motyka, piłka gracza…” A mój brat opowiadał jakieś historie. Byliśmy duetem, robiliśmy niesamowitą karierę. Innym razem na jasełkach byłam przebrana za Matkę Boską. Tatuś przyszedł jako Mikołaj, poznałam go po butach. I krzyknęłam z tej szopki jako Maryja: „Dzieci, nie wierzcie, to nie Mikołaj, to mój tatuś!”.