Kim jest Pani dla dzieci, którymi się opiekuje?

Ciocią, nigdy mamą. Trafiają do mnie dzieci maleńkie, najczęściej noworodki. Przewijam je, przytulam, karmię, potrzebują ciepła, opieki, uwagi. Daję im, jak najwięcej potrafię, ale mam nadzieję, że gdy trafiają do adopcji i poznają swoich nowych rodziców, pamiętają nie mnie, tylko te dobre emocje, które im przekazuję.

Jaką jest Pani ciocią?

Ciepłą, ale nie czułostkową, chociaż nie potrafię do końca odciąć emocji. Staram się nauczyć nasze dzieci miłości, ciepła, empatii, pokazać, że są ważne, mądre. Myślę, że tak wyposażone powinny radzić sobie w życiu, bo nie wiemy, jaki będzie ich dalszy los. 

Przywiązuje się Pani do wszystkich dzieci?

Nie jestem święta, nie kocham wszystkich dzieci – do niektórych przywiązuję się bardziej, do innych mniej. Chociaż z mężem Rafałem wiemy, że opiekujemy się dziećmi na chwilę, do czasu, aż znajdą rodzinę adopcyjną lub wrócą do domu, nawiązujemy z nimi więź. Cieszą się na nasz widok, czekają na dotyk, reagują na głos. Po każdym rozstaniu obiecujemy sobie, że przy następnym dziecku zachowamy dystans, ale po prostu się nie da. Zdarza się, że rodzice dzieci, które były u nas, utrzymują z nami kontakt. Dziewczynka, którą opiekowaliśmy się dwa lata, odwiedziła nas z rodzicami adopcyjnymi pół roku później. Czekałam na wizytę cały dzień, mąż wziął wolne, Natalia pędziła z drugiego końca miasta. Cudownie było zobaczyć piękne, radosne dziecko, szczęśliwą rodzinę, ale serce mi troszkę krwawiło, bo już nie byłam jej tak bliska. 

Dzieci wiedzą, że są adoptowane?

Zobacz także:

Decyzja o tym należy, oczywiście, do rodziców adopcyjnych, ale na kursach sugeruje się rodzicom, żeby od początku mówili dzieciom, że są adoptowane. Poleca się książki, bajki o adopcji. Małe dzieci dość łatwo i prosto przyjmują tę informację. To dorośli mają z tym problem. 

Nigdy Pani nie żałowała swojej decyzji?

Jak każdy mam lepsze i gorsze dni. Pamiętam chwilę zwątpienia. I nie było to wtedy, gdy wstawałam siedemnasty raz jednej nocy do dwójki maluchów, bo jedno ząbkowało, a drugie miało kolki. Gdy musiałam oddać do adopcji moje pierwsze dziecko, dziewczynkę, która spędziła u nas siedem miesięcy, myślałam, że tego nie wytrzymam. Tęskniłam, płakałam, spałam z jej ubrankiem. Myślałam, że nie udźwignę tych rozstań. Ale w domu została jeszcze dwójka dzieci, którymi trzeba było się zajmować. Za chwilę dostaliśmy kolejne, skrzywdzone przez bliskich. W międzyczasie odeszło kolejne, a przyszło następne. Zaczęłam się do tego przyzwyczajać. Poznawałam rodziców adopcyjnych, widziałam, jak nawiązują się pierwsze, jeszcze kruche więzi między nimi a dziećmi. Do tej pory rozstania z dziećmi uważam za najcięższą część tej pracy, ale nauczyłam się cieszyć z tego, że trafiają do dobrych domów.

Ile dzieci mieszka teraz pod Pani dachem?

Pięcioro: trzylatek, jego półtoraroczna siostra, półroczny chłopiec i trzynastomiesięczna Ola. Dwa tygodnie temu do swojej nowej rodziny adopcyjnej odeszła dziewczynka, ale za chwilę powitaliśmy w domu noworodka. 

 

Jak została Pani ich opiekunką?

Oboje z mężem pracowaliśmy w policji w wydziale nieletnich. Pomagaliśmy dzieciom, ale po tym, jak trafiały do domów dziecka, nie wiedzieliśmy już, co się z nimi dzieje. Gdy przeszłam na wcześniejszą emeryturę, zaczęliśmy z mężem przygotowywać się do roli opiekunów zastępczych. Ukończyliśmy dziewięciomiesięczne szkolenie w ośrodku adopcyjnym i po pozytywnej weryfikacji w naszym mieszkaniu w bloku na Bemowie zaczęliśmy funkcjonować jako rodzinne pogotowie opiekuńcze. Po trzech latach postanowiliśmy założyć rodzinny dom dziecka, żeby nasi podopieczni nie musieli znosić kolejnej rozłąki i kolejnej przeprowadzki – z domu rodzinnego do pogotowia, z pogotowia do domu dziecka, a potem do rodziców adopcyjnych lub biologicznych. Przywiązywaliśmy się do dzieci, czuliśmy się za nie odpowiedzialni, więc chcieliśmy doprowadzać ich historie do końca. 

Czym taki dom różni się od państwowego domu dziecka?

To jest także nasz dom. Mieszkamy tu,  jemy, śpimy, spędzamy razem czas. Jesteśmy normalną rodziną, mamy swoje rytuały. W ciągu dnia ja opiekuję się dziećmi. Pomaga mi córka, gdy nie ma zajęć na uczelni. Jej pomoc jest profesjonalna, bo również ukończyła szkolenie. Mąż po powrocie z pracy je obiad i zabieramy się za kąpanie maluchów. Żeby mieć czas dla siebie, musimy czekać, aż wszystkie dzieci zasną. Dopiero wtedy możemy spokojnie porozmawiać, mam czas, aby pogadać przez telefon, poczytać książkę, obejrzeć telewizję. W nocy trzeba wstawać do dzieci. Gdy zrobię to dwa-trzy razy, noc uważam za udaną. W tygodniu wstaję ja, w weekendy odsypiam. Nocny dyżur nad dziećmi przejmuje wtedy mąż. Żeby odzyskać równowagę, staramy się z mężem raz czy dwa razy w miesiącu wyjść na spacer, do kina czy spotkać się ze znajomymi. Z dziećmi zostaje wtedy córka.

Dlaczego rodzice porzucają swoje dzieci?

Nie wiem. Historia prawie każdego z pięćdziesiątki naszych dzieci jest inna. Mieliśmy dość dużo noworodków pozostawionych przez mamy w szpitalu celem adopcji. Taki maluch mieszka z nami przez sześć tygodni. Ten czas jest dla mamy, może zmienić zdanie bez żadnych konsekwencji. Po sześciu tygodniach dziecko poznaje swoich nowych rodziców. Mieszkały z nami dzieci pozostawione przez matkę czy rodziców, bo rodzicielstwo ich przerosło. Mieliśmy też dzieci odebrane rodzicom 
z powodu przemocy, zaniedbania, nałogów rodziców.

Dlaczego niektóre kobiety nie potrafią wziąć dziecka i odejść od mężczyzny, który pije i bije?

Może się boją, że nie dadzą rady same uporać się z życiem, wychowywaniem dzieci, zarabianiem pieniędzy? Może ciągle kochają swoich mężów oprawców? Może boją się być same? Gdy jeszcze pracowałam w policji, czasami prawie płakałam z bezsilności, gdy nie udało mi się pomóc kobiecie – ewidentnej ofierze przemocy, bo ona po raz setny dawała szansę mężowi. Jako samotna wtedy matka powtarzałam moim córkom, żeby były samodzielne, niezależne, polegały na sobie. Aby mężczyzna u ich boku był wyborem, a nie koniecznością. 

Kilkunastomiesięczna Ola ma głęboki alkoholowy zespół płodowy. Wymaga intensywnej opieki lekarskiej i rehabilitacji. Ma szansę na normalne życie?

Ola to nasz najtrudniejszy przypadek. Ma trzynaście miesięcy, a jest na etapie rozwoju półrocznego dziecka. Modlę się, aby była na tyle samodzielna, żeby potrafiła sama zrobić sobie kanapkę, skorzystać z toalety, zawiązać sznurówkę. Noszę ją na rękach, ćwiczę z nią, rozmawiam, śpiewam. Dzięki znajomym udało nam się zorganizować domową rehabilitację. Jej historia poruszyła wiele serc, teraz ludzie w mailach pytają, jak Ola się czuje.

Rodzice adopcyjni, którzy przychodzą do Pani poznać swoje pociechy, budzą Pani zaufanie?

Tak, to są przeważnie fajni ludzie. Ich główną motywacją jest chęć posiadania dziecka, więc jak już je dostaną, poświęcają się w stu procentach. Znajomi w naszym wieku, którzy mieli już dwoje prawie dorosłych dzieci, dzięki czteroletniej córce, którą od nas adoptowali, przeżywają drugą młodość.

Nie każdy ma odwagę adoptować dziecko.

Według mnie to wychowanie kształtuje człowieka, a nie jego pula genetyczna. Jeśli przez pierwsze lata życia dziecko przebywa w dobrym domu, wyrośnie na dobrego człowieka. Staram się więc wyposażyć dzieci w miłość. Wierzę, że dzięki tej sile, codziennej trosce, przytulaniu dziecko przetrwa najtrudniejsze momenty.

 

A Pani wychowała fajne dzieci?

Wspaniałe, choć nie było mi łatwo. Rozwiodłam się z mężem, gdy Mateusz miał cztery latka, Natalia – dziesięć, a Julia – osiem. Pracowałam w policji, miałam dyżury nocne, w weekendy i w święta. Żeby być bliżej domu i dzieci, przeniosłam się z komendy na Żytniej do wydziału nieletnich na Bemowie. Gdy miałam nocny czy świąteczny dyżur, dzieci zostawały w domu same. Mówiłam wtedy młodszym, Julii i Mateuszowi, że jak mnie nie ma, Natalia jest mamą i muszą jej słuchać. 

Szybko nauczyły się samodzielności?

Musiały. I wyrosły na mądrych młodych ludzi. Natalia jest już po studiach, pracuje. Julia pisze pracę magisterską z resocjalizacji, a Mateusz rozpoczął studia.

Jak dzieci przyjęły decyzję o założeniu rodzinnego domu dziecka?

Na początku nie wiedziały tak naprawdę, z czym to się wiąże. Ale ja poważnie przemyślałam tę decyzję. Najpierw rozmawiałam o tym z mężem, czytaliśmy o rodzinnych domach dziecka w internecie. Pomysł stworzenia rodziny zastępczej pojawił się, gdy na służbie odbierałam z domów dzieci dotknięte przemocą i odwoziłam do placówek interwencyjnych. Łatwo wzbudzić zaufanie takiego malucha: czasem wystarczy kubek herbaty i kanapka, czasem przytulenie, czasem dobre słowo. Szokowało mnie, że po kilku minutach słyszałam: „Kocham cię, wiesz?". Dawałam im odrobinę miłości, a potem czułam, jakbym zdradzała, pozostawiając je w placówce. 

Dzieci pomagają w opiece?

Julia pomaga mi na co dzień, Natalia wpada w weekendy. Mateusz też się angażuje. Gdy zaczęliśmy prowadzić pogotowie, chodził jeszcze do gimnazjum. Chciał być twardzielem jak każdy chłopak w tym wieku, nie okazywał wzruszenia. Gdy wyjeżdżał na obóz, to żegnaliśmy się w domu (dawał mi buziaka, bo przed kolegami nie wypadało). Ale gdy trafiła do nas pobita, niewidząca i niesłysząca dziewczynka, której lekarze dawali niewielkie szanse na normalne życie, wodził jej świecącymi zabawkami przed oczami, dzwonił dzwoneczkiem, żeby dać jej bodźce, gdy wydawało się, że odzyskuje słuch i wzrok. Wzruszyłam się, że okazywał jej tyle ciepła.

Wychowywała Pani samotnie trójkę dzieci, pracując w policji. Dlaczego wybrała Pani tak trudny dla kobiety zawód?

To wydarzyło się trochę przypadkiem. Po maturze chciałam zostać nauczycielką, ale zabrakło mi kilku punktów, żeby dostać się na matematykę na UW, więc koleżanka namówiła mnie, żeby zacząć pracę w policji, a po roku zdawać na studia ponownie. Miałam 19 lat, nie wyobrażałam sobie, że mogłabym siedzieć osiem godzin dziennie za biurkiem. Traktowałam to jako przygodę, rozwiązywanie zagadek. I tak już zostało. 

Ta praca wymagała od Pani nie tylko siły fizycznej, ale przede wszystkim odporności psychicznej.

Jestem silna, ale do dzisiaj stają mi przed oczami obrazy, które widziałam podczas pracy. Najpierw pracowałam w wydziale dochodzeniowym, prowadziłam sprawy rodzinne, gwałtów, znęcania się. Opiekowałam się ofiarami przemocy domowej, jednocześnie zastanawiając się, dlaczego nie odchodzą od swoich oprawców. Dwa-trzy razy w miesiącu miałam dyżury, tzw. obsługę wydarzeń. Były takie sytuacje, że miałam ochotę rzucić wszystko i uciec, żeby wymazać z głowy koszmarne obrazy. Zdarzyło mi się być przy sekcji zwłok trzylatka. Mój syn był wtedy w tym samym wieku. Miesiącami mi się śniło, że to jego ciało oglądam. 

Zdecydowała się Pani na zmianę zawodu i całego życia. Nigdy Pani tego nie żałowała?

Wszystkie ważne decyzje wydawały mi się właściwe w momencie, w którym je podejmowałam. Nie żałuję, że wyszłam za mąż za pierwszego męża, bo bez niego nie miałabym moich dzieci. Ale z nim nigdy nie prowadziłabym rodzinnego domu dziecka. Rafał daje mi wsparcie. Jak ja zaczynam płakać, on jest silny.

Czuje się Pani młoda?

Nie mam czasu, żeby się nad tym zastanawiać, bo mam ręce pełne roboty – zmieniam pieluchy, karmię, robię dwa-trzy prania dziennie. W grudniu skończyłam 50 lat, podobnie jak moja koleżanka, ta, dzięki której poszłam do policji. Gdy przeszła na emeryturę i zabrakło jej adrenaliny, wszystko jej się posypało. Ma książkowy przykład klimakterium: zawroty głowy, bezsenność, uderzenia gorąca. Powiedziała, że musi przyjechać i zobaczyć, skąd czerpię siły.  

Jest Pani szczęśliwa?

Robię to, co lubię, mam fajnego męża i świetne dzieciaki, które mnie kochają. Na co mogłabym narzekać?