Wciąż pisze Pani odręcznie?

Oczywiście. Wydaje się, że XXI wiek nakazuje pisać przy użyciu laptopa, ponieważ to zajmuje mniej czasu. Ale ja – podobnie jak malarz czy rzeźbiarz – jestem artystą rzemieślnikiem. Rzeźbię słowa, zdania. Pisząc odręcznie, widzę tekst zmysłowo i nadaję mu odpowiedni rytm. Dla mnie słowa „Kocham cię” zapisane na kartce niosą ze sobą dużo większe emocje niż wystukane na klawiaturze komputera. 

Ale jest Pani bardzo nowoczesna – regularnie chodzi do siłowni, w swojej najnowszej książce „Droga Romo” pisze Pani, że „starość” i „przemijanie” nie istnieją w Pani słowniku…

Nie ma starości! Ludzie się nie starzeją, ludzie dojrzewają. Doskonale pamiętam ten moment, kiedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że młodość to nie jest coś, co dostałam na zawsze. Było lato, piękny dzień. Miałam 17, może 18 lat. Szłam ulicą Sienną w Krakowie. Spojrzałam na swoje dłonie – gładkie, długie palce – i pomyślałam: „Mój Boże! Przecież za kilka lat będę miała dłonie jak ropucha!”. Od tego czasu przyglądałam się kobietom w różnym wieku. Dziwiła mnie ich zgoda na brzydnięcie. Obserwowałam rówieśnice mojej matki, które siedziały w kawiarniach, jadły ciastka, tyły i nie przejmowały się, jak wyglądają i jak będą wyglądać. 

Pani o siebie dba.

Staram się! Kiedyś regularnie biegałam, dzisiaj kilka razy w tygodniu chodzę na trening. Ale młodość to nie tylko piękne ciało. To także inteligencja emocjonalna… 

I – jak pisze Pani w książce – stan ducha, który pozwala nam cieszyć się życiem niezależnie od wieku. 

Zobacz także:

Ludzie pytają mnie na facebooku: „Pani Romo, jak pani to robi, że tak świetnie wygląda?”. A ja uważam, że to po prostu kwestia sygnałów, które przekazuję – chcę wyglądać dobrze, więc jestem tak postrzegana. Jednocześnie wysyłam ten sygnał także własnemu ciału.

Kogo Pani widzi, patrząc w lustro?

To zależy od nastroju. W każdym z trzynastu luster, które mam w swoim mieszkaniu, wyglądam inaczej. Więc patrzę, obserwuję, porównuję. 

Trzynaście? To przypadek?

Zawsze kolekcjonowałam piękne lustra. Lustra pokazują rzeczywistość, której nie dostrzegamy. W lustrze na balkonie odbijają się drzewa i ptaki, w kuchni – chmury za oknem… Dzięki nim małe pomieszczenia okazują się duże. Lustro otwiera nas na nowe wrażenia wzrokowe, sprawia, że widzimy świat inaczej. A także widzimy siebie tak, jak mogą zobaczyć nas inni. 

Ma Pani do siebie dystans?

Nie czuję się pępkiem świata. Kiedy na moje spotkania autorskie przychodzą tłumy czytelników, myślę: „Mój Boże, przecież mogliby robić tysiące innych, ciekawszych rzeczy, a mimo to zdecydowali się wyjść z domu i spotkać ze mną!”. To zdumiewa mnie za każdym razem, niezależnie od tego, czy jestem w Paryżu, czy w Wólce Dęblińskiej. 

Mimo to ludzie lubią się z Panią spotykać nie tylko, żeby dostać autograf czy kupić nową książkę, ale porozmawiać, zasięgnąć porady. Dla wielu z nich jest Pani wzorem. 

Kilka lat temu czytelniczka napisała do mnie: „Mam tylko trzy autorytety: moich rodziców, papieża i panią”. Po ostatnim spotkaniu zamieściłam post na facebooku, który jedna z użytkowniczek skomentowała w ten sposób: „Pani Romo, pani pisze o sobie, ale zawsze dla nas”. Takie głosy zawsze mnie wzruszają – pozwalają wierzyć, że to, co robię, ma sens. Zanim zaczęłam pisać, byłam bardziej samotna
i nieśmiała. 

To „drugie życie” dostała Pani 14 lat temu, kiedy ukazała się Pani najsłynniejsza książka, czyli „Dziewczynka w czerwonym płaszczyku”. Co zmieniło się od tego czasu?

Jako dojrzała kobieta zaczęłam żyć od nowa. Napisałam „Dziewczynkę...” z obawą, że nikt nie będzie chciał jej czytać. Przecież takich historii jak ta, opisana przeze mnie, wydarzyły się tysiące. Ta książka była ważna przede wszystkim dla mnie, bo sprawiła, że uwierzyłam w siebie. Zrozumiałam, że mogę pisać, że po prostu umiem to robić. 

Czym zajmowała się Pani wcześniej?

Byłam malarką, kostiumologiem, pracowałam w teatrze
i telewizji. Dostawałam nagrody, miałam swoje wystawy, ale zawsze towarzyszyło mi poczucie niespełnienia. Wiedziałam, że powinnam zająć się jeszcze czymś innym, że istnieje „życie po życiu”. Jednak okoliczności nie zachęcały do nagłych zmian. Przez wiele lat sama wychowywałam dziecko i musiałam utrzymywać rodzinę, a praca artysty daje nieregularne dochody. 

 

„Całe moje życie było masochistycznym poszukiwaniem odrzucenia. Nie wierzyłam, że ktokolwiek potrafi mnie zrozumieć i zaakceptować” – to Pani słowa. 

Zanim napisałam „Dziewczynkę…”, byłam człowiekiem pozornie szukającym akceptacji, ale tak naprawdę szukałam odrzucenia, bo to było jedyne znane mi doświadczenie. W dzieciństwie nie usłyszałam dobrych słów, mama uważała, że wszystko robię źle. Wierzyłam, że kiedyś będę w stanie sprostać jej oczekiwaniom, ale za każdym razem, kiedy starałam się jej zaimponować, spotykałam się z odrzuceniem. 

Pani dwie ostatnie książki – „Dobre dziecko” i „Droga Romo” – pokazują, że trauma wojenna związana z gettem nie była najgorszym doświadczeniem w Pani życiu. Wydarzenia z dzieciństwa i okresu dojrzewania okazały się bardziej bolesne. 

Im człowiek jest młodszy, tym mniej od niego zależy – tym łatwiej mu zaakceptować sytuację, w której się znajduje. Kiedy dojrzewa, chce wpływać na otaczającą go rzeczywistość. Myśli pan, że umiałam rozpoznać, czy gestapowiec, który staje nad moją kołyską, to ktoś, kto może mi zrobić krzywdę? Dlatego ludzie, którzy przeżyli wojnę jako małe dzieci, znieśli ją lepiej niż ci, którzy mieli wtedy 15 czy 18 lat. 

Niewielu pisarzy decyduje się na taką szczerość jak Pani w swoich książkach. 

O swoich problemach umiem pisać. Gorzej z mówieniem o nich przyjaciołom czy bliskim – zazwyczaj ich troski wydają mi się ważniejsze od moich. Staram się być empatyczna, potrafię pocieszać innych. Uważam, że jedną z najważniejszych rzeczy, którą można dać drugiemu człowiekowi, jest dobre słowo. 

Czyli Pani bliscy dzięki Pani książkom mogą odkryć, jaka Pani jest naprawdę?

Każda moja książka jest dla przyjaciół niespodzianką. Nie mam problemu, by pisać o swoich porażkach i błędach. 

W „Drogiej Romie” opisuje Pani swoją młodość. Przyznaje Pani, że nie akceptowała wtedy siebie. 

Praca nad „Drogą Romą” okazała się trudnym, ale ciekawym doświadczeniem. Lubiłam dziecko, które było bohaterem „Dziewczynki w czerwonym płaszczyku” i „Dobrego dziecka” – tę nieśmiałą, biedną dziewczynkę zmagającą się z anoreksją i problemami domowymi. Natomiast opisując siebie jako 18-latkę – bezczelną, ładną, ale nie zdającą sobie z tego sprawy – czułam niechęć. Przypomniałam sobie, jak kobiecość we mnie buzowała. Byłam wtedy nią upojona jak szampanem. Ale zamiast się z tego cieszyć, pielęgnować każdą chwilę, cierpiałam. Kochałam się nieszczęśliwie, obwiniałam za wszystkie porażki, myślałam, że nie zasługuję na miłość. 

I nawet, kiedy zyskiwała pani akceptację mężczyzn czy przyjaciół, nie była Pani w stanie uwierzyć, że ktoś mógł się Panią zachwycić…

To podstawa wszystkich moich problemów. Pracując nad tą książką, zastanawiałam się, czy współczesne czytelniczki będą w stanie zrozumieć te troski. Okazało się, że mimo upływu lat niewiele się zmieniło. Młode dziewczyny piszą do mnie: „Skąd pani wie, co czuję i myślę?”. Dzieci, które w dzieciństwie spotkały się z odrzuceniem, zawsze będą przekonane, że są gorsze od innych. Ja też, mimo że są ludzie, którzy mnie chwalą i podziwiają, zmuszam się, żeby uwierzyć, że jestem cokolwiek warta – nawet dziś.

W dzieciństwie przyjmowała Pani rolę ofiary – tłumaczyła zachowania mamy, nieobecność ojca. 

Czułam się nie tyle ofiarą, ile winną niepowodzeń. Wydawało mi się, że upokorzenia, których doświadczyłam, mnie się należały.

Dlaczego?

Myślałam, że byłam niemądra, niegrzeczna i głupia. Dzieci często widzą się w taki sposób. Kiedy dowiadują się, że ich rodzice się rozwodzą, są pewne, że to ich wina. W wieku 3-4 lat kształtuje się świadomość człowieka. Ten okres spędziłam w getcie, gdzie tłumaczono nam, że my – Żydzi – jesteśmy odpowiedzialni za całe zło tego świata. Rodzice mówili: „Nie patrz ludziom w oczy, bo rozpoznają, że jesteś Żydówką”. Jeżeli wchodzi się w życie z poczuciem winy, trudno się z tego wyzwolić.

Mama nie wyprowadziła Pani z błędu?

Mama uważała, że w życiu najważniejsza jest dyscyplina. Dorastałam w domu, w którym brakowało czułości i empatii, ale to był wtedy klasyczny wzorzec wychowania. Mimo to wiedziałam, że mama mnie kocha. W powojennej, trudnej rzeczywistości starała się stworzyć prawdziwy dom. Kupowała książki, drogie sukienki, wysyłała za granicę, ale brakowało w naszej relacji tego, co najważniejsze: rozmowy, ciepła, zaufania. 

 

Pisała też do Pani listy, w których okazywała więcej uczuć – proste, ale wzruszające.

Wczoraj znów do nich zajrzałam. Mama na co dzień była chłodna, zdystansowana, nieśmiała. W listach, nie używając wielkich słów, umiała zdobyć się na serdeczność. „Musiałam jechać na drugi koniec miasta tramwajem. Kupiłam bilet i pomyślałam, że wolałabym iść piechotą
i za tę cenę kupić ci trzy kilogramy pomarańczy”, pisała. Kiedy dziś czytam tę korespondencję, czuję żal, że nigdy nie byłyśmy ze sobą naprawdę blisko. 

Drogie sukienki, zagraniczne podróże – to rekompensowało brak ciepła z jej strony?

Mama chciała, żebym miała okazję zobaczyć, jak wygląda świat. Że życie nie sprowadza się do codziennej szarości, wstawania, chodzenia do pracy, ale ma też wiele innych, ciekawszych kolorów. Cieszę się, że dała mi taką możliwość.

Ale w pewnym momencie okazało się, że dla młodej Romy znacznie ważniejsze od „być” jest „mieć”.

Piszę o tym trochę przekornie. Nie wiedziałam, gdzie właściwie jest granica między mieć a być. Każda kobieta nosi w sobie pierwiastek próżności. Nie ma w tym nic złego, jeśli nie staje się ona sensem naszego życia. Dla mnie te przedmioty były czymś w stylu oręża, którym mogłam się zasłonić przed światem. Mając na sobie dobry płaszcz i buty, czujemy się pewniej, bo jesteśmy przez innych lepiej postrzegani. To złudne, bo potem okazuje się, że potrzebujemy więcej i więcej. 

„Jedno z najgorszych doświadczeń w moim życiu” – tak opowiada Pani o swoim pierwszym małżeństwie. 

Miałam wtedy 20 lat. Fatalne zauroczenie uznałam za miłość. Mężczyzna, którego pokochałam, zmienił moje życie w koszmar. Związałam się z alkoholikiem, człowiekiem bez pieniędzy, którego trzeba było wyciągać z knajp. Spędzał tam dnie, wieczory, a czasem noce. Absolutnie nie umiałam sobie z tym poradzić. Facet miał być dla mnie oparciem. Okazało się, że to ja jestem oparciem dla niego. 

Ale Pani się nie poddała, walczyła do końca.

Nauczono mnie, że niezależnie od tego, co się dzieje, muszę sama stawić czoła problemom. Nie umiałam nie przejmować się tym i – oczywiście – byłam przekonana, że jestem winna całej tej sytuacji. Byłam typową „żoną alkoholika” – kobietą niepewną siebie, która wybiera życie w związku z takim facetem, bo boi się relacji z kimś, kto jest silniejszy od niej. 

Myśli Pani, że brak ojca miał wpływ na Pani relacje z mężczyznami?

Nie „nauczyłam się” mężczyzn, nie rozumiem ich języka, choć bardzo się staram. Kiedy się zakochuję – z pewnej siebie, inteligentnej kobiety nagle staję się bezbronną istotą, „podnóżkiem”…

Dziś mieszka Pani sama, nie ma dużej rodziny. Żałuje Pani, że jej życie ułożyło się w ten sposób?

Trochę żałuję. Gdybym miała męża i gromadkę dzieci, być może nie musiałabym wciąż przekonywać się o urodzie i wartości życia. Teraz muszę czerpać ją od innych: przyjaciół, czytelników. Ciągle jeszcze muszę coś sobie udowadniać, nie rezygnować, nie poddawać się. To jest trudne, ale jest także źródłem energii. 

Jest Pani samotna?

Cholernie. Ale to być może jest mi do czegoś potrzebne. Samotność to dobra lekcja. Nie dostałabym jej, gdybym miała męża i bliskich, którzy robiliby na każde zawołanie herbatkę. Człowiek samotny nie odpoczywa, ma mnóstwo obowiązków wobec siebie. 

A jak wyglądają Pani relacje z synem? 

Są cudowne, jesteśmy przyjaciółmi. Jeśli chodzi o wychowanie dzieci, nie inspirowałam się swoją mamą. Kilka razy dziennie powtarzałam synowi, że jest najpiękniejszy i najmądrzejszy. Mimo że mieszkamy na dwóch kontynentach, rozmawiamy w zasadzie codziennie, o wszystkim. 

Z Pani książek emanuje smutek, ale podczas rozmowy jest Pani uśmiechnięta. Może to banalne, ale chcę Panią o to zapytać – czy jest Pani szczęśliwa?

Nie jestem szczęśliwa, ale ciągle szukam i wierzę. Staram się cieszyć małymi przyjemnościami, które daje mi życie. Jedną z nich jest spotkanie z drugim człowiekiem. I ciągle na coś czekam. Szczęście już u mnie bywało, więc może jeszcze wpadnie…