Urodziłem się w roku 1941. Trwała wojna. Na wsi pod Rzeszowem, gdzie mieszkałem, było słychać wybuchy i świst bomb. Ojciec często krył się w lesie z partyzantami. Pamiętam, że gdy miałem dwa lata, na kolanach kołysał mnie niemiecki oficer. Miał do mnie sentyment, bo jego syn był w podobnym wieku. A ja, dwuletnie dziecko, czułem napięcie, nie wiedziałem, czy to jest dobre, że on mnie lubi, czy nie. Niemcy zamieszkali w naszym domu, rodzice musieli się przenieść do stodoły. Niedaleko była prochownia, ogromny skład amunicji. Ludzie bali się, że jeśli uderzy w nią pocisk armatni, wszystko wyleci w powietrze. 

Cały czas panowała nędza, po wojnie też. Dobrze pamiętam, że żywiliśmy się mlekiem i orzechami laskowymi, bo rosły wokół domu. Zahartowałem się w głodzie. Zupki jarzynowe czy inne skomplikowane, jak mi się wtedy wydawało, potrawy nauczyłem się jeść z czasem. Kotleta schabowego pierwszy raz zjadłem, mając 14 lat. Nie było czegoś takiego, jak śniadanie, obiad i kolacja. Jadło się to, co było, a było mało. W piecyku czekały przypieczone ziemniaki, do nich zsiadłe mleko. Jak ojciec piekł chleb, to była cała ceremonia. Wszyscy czekaliśmy, aż urośnie w dzieży, pod pierzyną. Potem dzieliło się ciasto na bochenki, a na wypieczonym robiło znak krzyża i dziękowało Bogu. Nie wiem, jak to się działo, że ten wielki bochenek, który stał na stole, przykryty serwetą, ciągle był dobry i świeży. Na ziemię nie mógł upaść ani okruszek. Moja mama była bardzo spokojną osobą. Długo czekaliśmy na ojca, bo kiedy go złapali w czasie wojny, wysłali go na roboty do niemieckiego bauera, przy granicy z Francją. Kiedy wrócił w 1946 r., pamiętam jedyną kłótnię w domu. Ojciec chciał zabrać całą rodzinę do Francji, mama postanowiła, że zostajemy i postawiła na swoim. Nigdy więcej się nie pokłócili. Nie miałem zabawek. Ale były instrumenty: akordeon i organki. W domu od rana rozbrzmiewały pieśni religijne, głównie śpiewał ojciec. Miałem może 10 lat, kiedy w ludowym domu kultury tata zagrał w spektaklu „Krakowiacy i górale”. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Mam dwie siostry, Zosię i Teresę. Teresa nigdy nie słyszała, jak śpiewam, bo jest głuchoniema. Uczyliśmy się języka migowego, żeby się z nią porozumieć, tylko ojciec mówił do niej wprost i zawsze go rozumiała. 

 

Na przełomie wieków nasza babcia mieszkała i pracowała w pałacu w Załężu, zarządzała kuchnią u hrabiostwa Zaleskich i Tarnowskich. Pałac po wojnie został przerobiony na słynne więzienie polityczne. Kiedy w szkole widzieliśmy, że jedzie ciężarówka, wybiegaliśmy za nią, bo wiedzieliśmy, że wiezie więźniów do pałacu. Rodzicom nigdy się nie przyznaliśmy, że podglądamy, jak rozładowywano ludzi z tych ciężarówek i bito ich. Ale mam i piękne wspomnienie, babcia zabierała mnie do sali balowej w tym pałacu, wkładała suknię albo sutą spódnicę i nucąc coś, uczyła mnie tańczyć walca. Dopiero potem zorientowałem się, że to było jej wspomnienie balów sprzed wojny, w których uczestniczyła. Wtedy właśnie zakochał się w niej dziadek Borys. Babcia nazywała mnie paniczem, miałem długie włosy, na pazia. Obcięto mi je dopiero, kiedy poszedłem do szkoły. Do piątej klasy chodziłem do szkoły w Załężu, potem przeniesiono mnie do Rzeszowa. Nauczyłem się na pamięć, że szkoła jest przy ulicy Bernardyńskiej, żeby się w tym wielkim (jak mi się wtedy wydawało) mieście nie zagubić. Do szkoły miałem na piechotę pięć kilometrów. Kilometr torami (trzeba było się oglądać, czy nie jedzie pociąg), potem przez wieś, rzekę, opłotkami. Uczyłem się wtedy odwagi. Często szedłem z ojcem w pole zobaczyć, jak rośnie zboże. Na polu też śpiewał, echo odbijało jego głos od ściany lasu. Bardzo chciałem zabrzmieć tak jak on, na siłę obniżałem więc głos, ale bez efektów. Ojciec mówił, że taki głos jak on będę miał dopiero, gdy będę dorosłym i silnym mężczyzną. I że w nim będzie moja moc.