Kiedy razem gracie, wyglądacie, jakbyście porozumiewali się bez słów. A w życiu?

Jekaterina: Uzupełniamy się. Stanisław jest konkretny, mówi jedno słowo i wszystko staje się jasne. Ja muszę każdą rzecz opowiedzieć, oprawić w piękną ramkę. W naszym domu to Staś podejmuje decyzje, jest pragmatyczny, planuje kilka ruchów naprzód – nauczył się tego nie tylko jako artysta, ale też prowadząc własną firmę. Ja mówię, jak powinno być, Staś wymyśla, jak to zrealizować. 

Stanisław: Charakterologicznie jesteśmy przeciwieństwami. Jestem zdecydowanym introwertykiem, żona – ekstrawertyczką. Na wszystko reaguje emocjonalnie, ja staram się za wiele po sobie nie pokazywać. 

J:  Staś potrafi opanować każdą sytuację. I wiem, że muszę go wtedy słuchać, nawet jeśli nie rozumiem, jakim cudem zachowuje zimną krew. Tak było, gdy jechaliśmy do szpitala na poród. Bałam się, że nie zdążymy, a on jechał powoli i spokojnie, chociaż zazwyczaj gna. 

Zdarza się, że ze sobą konkurujecie? Choćby na scenie?

J: Staś ma większe doświadczenie, ja się od niego uczę. Na scenie słychać, że mamy odmienne temperamenty. Niczego nie da się ukryć, stres i adrenalina są zbyt wielkie. Moja nauczycielka mawiała, że na scenie jest się nagim. Ale czy konkurujemy? 

S: W duecie jest jedność, nie gra się razem po to, żeby konkurować. Poza tym o co?

Zobacz także:

J: Dla mnie to naturalne, kiedy mężczyzna jest lepszy. Jest wtedy ostoją związku, a kobieta inspiruje oboje. 

S: W moim domu rządziła mama, ale ten wzór wydawał mi się nietypowy. Staram się przejąć rolę głowy rodziny, a nie oczekiwać od żony, że będzie ode mnie silniejsza. 

Wszystko robicie razem?

S: Sporo, towarzyszyłem żonie przy porodzie i przecinałem pępowinę. Mocne doświadczenie. 

J: Nie wszystko. To bardzo ważne, żeby mieć też swoje niezależne pola działań. Kiedy urodziłam córkę, poczułam, że muszę robić coś dla młodego pokolenia. Dlatego uczę muzyki. Nie chodzi wcale o kształcenie muzyków, tylko żeby wszystkie dzieci miały elementarną edukację muzyczną. 

Jak się poznaliście? 

J: Przez rodziców Stasia. Uczestniczyłam w kursie prowadzonym przez jego mamę Tatianę Szebanową. To była zachwycająca osobowość i wielka artystka. O Stasiu słyszałam niezbyt pochlebne opinie, że zadziera nosa i nie jest przesadnie miły. Studiowałam wtedy 
w Rydze, skąd pochodzę. Dostałam zaproszenie na kolejny kurs, do Sanoka, więc tata Stasia wymyślił, że to Staś mnie tam zawiezie z lotniska w Warszawie. Okropnie mi się to nie podobało, myślałam: „Nigdy w życiu nie wsiądę z nim do samochodu. O czym będziemy rozmawiać?". Podróż trwała 10 godzin. Po 30 minutach zmieniłam zdanie na temat Stasia. A kiedy dojechaliśmy do Sanoka, wiedziałam, że to będzie mój mężczyzna na całe życie. 

S: Pewnie dobrze prowadzę (śmiech). 

Wysiadła Pani z samochodu zakochana?

J: Tak. Zrozumiałam, że mogę przy nim być prawdziwa. Jestem sobą, a on mnie akceptuje. Żadnego udawania, grania. Miałam wtedy 20 lat. Rok później wzięliśmy ślub. 

A co się działo przez ten rok?

J: Po kursie w Sanoku wyjechałam na rok na stypendium do Moskwy i nasz kontakt się urwał. Cały czas myślałam o Stasiu i martwiłam się, że nie pisze. Ale to jest człowiek czynu. W tym czasie wynajął mieszkanie, kupił nowy samochód, mościł gniazdko. Znowu przyjechałam do Sanoka i po miesiącu byliśmy zaręczeni. Nie musieliśmy się zastanawiać. 

S: Od razu wiedziałem, że będziemy razem.

Jaki mieliście na siebie wpływ?

S: Wiodłem życie solisty, a to praca samotna. Miałem ograniczone towarzystwo i do dziś uważam, że lepiej mieć dwóch sprawdzonych przyjaciół niż pięciuset facebookowych. Kiedy pojawiła się Jekaterina, poznałem model niezwykle zgranej rodziny – ludzi, którzy są ze sobą blisko, odwiedzają się, wspierają i rozmawiają o wszystkim, mimo że bliscy Jekateriny mieszkali w Rydze na Łotwie. Dziś jej mama i babcia są z nami i bardzo pomagają w wychowaniu córki. Mam rewelacyjną teściową, nie każdy facet tak dobrze trafia.

J: Moja rodzina jest dosyć wybuchowa, zawsze mówi to, co myśli. W domu Stasia raczej się milczało lub rozmawiało o pracy. Ja też się zmieniłam, uczę się od męża panowania nad swoimi emocjami, życiowej mądrości, uporządkowania. Bardzo mi się to przydaje. 

Kiedy wpisuje się w Google Pana nazwisko, pierwszy wynik wskazuje na słynnego pianistę. Ale więcej jest tych odsyłających do firmy produkującej scenerie dla programów symulujących loty. Co to takiego?

S: Scenerie to realistyczne odwzorowania krajobrazów, jakie widzi ktoś, kto pilotuje wirtualny samolot, siedząc w symulatorze lotów. Jestem właścicielem tej firmy, ale też aktywnym pracownikiem. Uczyłem się tego sam, ale niektóre rozwiązania trzeba było tworzyć od zera, ponieważ to bardzo wąska specjalizacja informatyki. Tworzenie wirtualnej rzeczywistości jest moją wielką pasją. Zdarza się, że wstaję o czwartej rano, żeby zasiąść do komputera, bo w USA, gdzie mam podwykonawców, akurat wtedy nie śpią. Robię to z przyjemnością! Moja firma jest w światowej dziesiątce w tym sektorze. Ciężko się pracuje na taką pozycję, ale mam szczęście do rewelacyjnego zespołu współpracowników, którzy też są pasjonatami.

 

Ma Pan licencję pilota?

S: Mam.

I jest szansa, że kiedyś, lecąc samolotem pasażerskim, usłyszę, że pilotuje go Stanisław Drzewiecki?

S: Mała szansa. Prędzej stworzyłbym własną linię. Nie byłbym dobrym pracownikiem w korporacji. 

J: Oboje tak mamy: nie umiemy się podporządkować systemowi ani pracować pod kimś. Potrzebujemy niezależności. 

Wszyscy znają Pana jako utalentowanego pianistę. Skąd te zainteresowania techniczne?

S: Mój dziadek pracował w Instytucie Eksperymentalnej Fizyki Jądrowej w Moskwie. Mieszkałem wtedy z nim i z babcią w bloku tuż obok instytutu. Stojąca na podwórku fontanna służyła do chłodzenia akceleratora. Dziadek czasami zabierał mnie ze sobą do pracy, 
u niego zobaczyłem pierwszy komputer. To był początek lat 90. Jako chłopiec interesowałem się modelarstwem, sklejałem samoloty. Potem zbudowałem nawet model kokpitu, pierwszy symulator, a po latach zacząłem projektować programy do symulatorów.  

Zdarzyło się, że technika interesowała Pana bardziej niż muzyka?

S: Zawsze interesowała mnie bardziej.

Przecież jest Pan znanym pianistą, z dorobkiem!

S: To nie do końca moja zasługa. Bardziej mojej mamy, która uczyła mnie przez 15 lat. Oraz taty, który to wszystko organizował: utrzymywał kontakty, podpisywał kontrakty.

Ale to Pan wychodził na scenę. 

S: Żaden artysta nie obroni się bez organizacji i marketingu. W przypadku firmy Drzewiecki Design wszystko zawdzięczam sobie i zespołowi. Ale w karierze pianisty mojego wkładu było może 10 procent. 

Nie buntował się Pan, nie chciał rzucić kariery muzyka i pójść na studia inżynierskie?

S: To było nierealne, miałem zaplanowane tournée na dwa lata naprzód. Nie da się w takiej sytuacji nagle zmienić zawodu. 

Czy przez to, że był Pan cudownym dzieckiem, trudno było potem Panu jako dorosłemu osiągnąć jeszcze wyższy poziom artystyczny?

S: W muzyce nie da się dojść do punktu, w którym można powiedzieć, że jest dobrze. Podobnie jest zresztą w lotnictwie. Zawsze można coś zrobić lepiej: głębiej emocjonalnie, dokładniej technicznie, lepiej formalnie. W muzyce nie są prowadzone żadne pomiary zadowolenia. Jeśli po koncercie 100 osób powie, że było świetnie, a trzy, że słabo, zapamiętuje się krytykę. W firmie obok wyniku 5 procent niezadowolonych klientów wyświetla się 95 procent zadowolonych. Dane twarde i pocieszające. W sztuce ich nie ma. 

Projektowanie pomaga Panu zachować równowagę emocjonalną, którą łatwo stracić, kiedy jest się artystą?

S: Pomagało. Teraz rzeczywistość jest taka, że utrzymujemy się z mojej firmy, a nie z muzyki. I w porządku. Mam spokój, bo stać mnie na to, żeby grać. 

J: Nie mamy przymusu, nie szukamy okazji do koncertowania na siłę, od tego nie zależy nasz byt. To daje duży komfort artystyczny, możemy grać dla przyjemności. 

A dla siebie? Czujecie potrzebę występowania?

S: Ja akurat niespecjalnie (śmiech).

J: A ja muszę być na scenie. Kiedy urodziła się Sonia, postanowiłam sprawdzić, ile czasu wytrzymam bez grania. Okazało się, że... dwa tygodnie.

W Waszym domu w salonie stoją dwa fortepiany. Jak Sonia reaguje, kiedy gracie?

J: Tańczy i klaszcze. Zabieramy ją na koncerty jazzowe. Ostatnio niesamowicie żywiołowo zareagowała na występ Zbigniewa Wodeckiego. 

Jak wyglądało Pani dzieciństwo?

J: Było zwyczajne i jestem za to wdzięczna moim rodzicom. Wcale nie marzyli o tym, żebym była pianistką, zapisywali mnie na różne zajęcia, dali wybór. To ja poczułam, że muzyka jest moja. Kiedy miałam 13 lat, musieliśmy podjąć decyzję, czy mam wyjechać do Rygi (mieszkaliśmy pod miastem) do szkoły przy konserwatorium i zamieszkać w akademiku. Mama była przeciwna. Ale pojechałam. Rzeczywiście nie było łatwo, trzymała mnie tylko determinacja. Ćwiczyłam po 10 godzin dziennie, bo nie miałam domu, do którego mogłabym wrócić po lekcjach. Wyszło mi na dobre. Otrzymałam stypendium do Konserwatorium w Moskwie. A potem poznałam Stasia. To jego mama pomogła mi podjąć najważniejszą decyzję – zaproponowała, abym przyjechała do Polski, gdzie będzie mnie dalej uczyła. Zostawiłam więc Moskwę i skończyłam studia tutaj.

Pana mama Tatiana Szebanowa, o której oboje tak pięknie mówicie, była Rosjanką. Pana żona jest Łotyszką o rosyjskich korzeniach. To przypadek czy jakiś wzór rodzinny?

S: Podobno mężczyźni wybierają żony, które w jakimś stopniu są podobne do ich matek. Poza tym oboje z tatą mamy dobry gust!

J: Nigdy bym nie pomyślała, że będę mieszkała w Polsce, choć lubiłam tu przyjeżdżać. Staś stworzył mi warunki, bym nie czuła się tu obco, szybko nauczyłam się języka i się zadomowiłam. Ale tak naprawdę nie to ma największe znaczenie. Z ukochanym człowiekiem można mieszkać wszędzie. Byle była miłość.