Każdą dobę dzieli między "Rozmowy w toku" oraz dom i rodzinę. Podczas wywiadu przeprasza, ale z powodu jej napiętego grafiku spotkanie będzie krótsze. I od razu zapowiada, że do przytaczania na raz-dwa anegdot daru nie ma. - Mój mózg zajmuje pamięć operacyjna - żartuje, rozgrzewając się herbatą z imbirem. Bez makijażu, z włosami spiętymi spinką i w czerwonym swetrze z kapturem wygląda niezwykle dziewczęco. Trudno w niej rozpoznać panią z ekranu. Zdradza ją - jeszcze z czasów pracy w RMF FM - charakterystyczny głos. A mówi swobodnie, donośnie. Chętniej opowiadałaby o dzieciach niż o sobie. O rocznym Ignasiu, który rano po przebudzeniu "czyta" sobie grzecznie książeczki w łóżku, nie wzywając natychmiast zaspanych rodziców. I o trzyletnim Stasiu, który potrafi zaskoczyć pytaniem: "Dlaczego jestem człowiekiem?". Dociekliwy. Ma po kim!

Po pierwsze: słuchać

Dzieciństwo to przeprowadzki. Wraz z rodzicami: mamą pielęgniarką, tatą pułkownikiem, a wkrótce i z młodszym o 6 lat bratem Pawłem (znanym dziś jako DJ Technic; ma swoją audycję w Jazz Radio), mieszkała w Krakowie, Warszawie, Wrocławiu, Jeleniej Górze. - To dlatego, że tata najpierw skończył Wyższą Szkołę Chemiczną w Krakowie, a potem zdał na WAT w Warszawie. Potem sam wykładał fizykę i wojskowość. W ten sposób chodziłam do sześciu podstawówek - opowiada. Nigdy nie zapomni śniadań z tamtych czasów: kajzerek z żółtym serem i mleka. Pamięta też swoje "pierwsze doświadczenie reporterskie". - Miałam może pięć-sześć lat. Mieszkaliśmy wtedy we Wrocławiu, blisko lotniska, i przyjechał do nas dziadek spod Krakowa. Zabrałam go na spacer, żeby pokazać las i lotnisko za płotem. Akurat stał samolot. Przedarłam się przez bramki, na płytę. Tam mnie przejęły stewardesy i zaprosiły do samolotu. Wracałam podekscytowana, i z całą spódnicą cukierków. Jest obserwatorką. Od dziecka. - Pamiętam swój pierwszy dzień w przedszkolu, miałam wtedy trzy lata. Dzieci bawiły się na podwórku, a ja stałam i wpatrywałam się w nie z zainteresowaniem. Nawet dziś, kiedy pojawiam się w nowym środowisku, najpierw przyglądam się innym. Bardziej słucham, niż mówię. Nie zwierzam się. Mam zasadę: tego, kto przychodzi do mnie się wygadać, nie zagaduję swoimi problemami. Bo wtedy się zamknie, a przecież to on chce mi powiedzieć coś dla siebie istotnego.

Szkolna buntowniczka

Jej życiowymi wyborami kierują po części przypadek (jak studia na filologii rosyjskiej, z braku lepszego pomysłu), po części bunt na zastaną rzeczywistość. - W ósmej klasie kolejnej podstawówki musiałam nadrobić zaległości z poprzedniego miasta. Aby pan od chemii zaliczył mi przedmiot, musiałam rozwiązać zadania z olimpiady chemicznej. Kiedy dowiedział się, że chcę iść do klasy biologiczno-chemicznej (z wykształcenia był biologiem), na każdej lekcji odpytywał mnie z biologii. Nie było łatwo. Brakowało mi podręczników, bo zdałam je w poprzedniej szkole. Rosła we mnie frustracja. I miarka się przebrała. Zapowiedziałam twardo: "Nie idę do biologiczno- chemicznej. Nie jestem zobowiązana, żeby uczyć się biologii" - wspomina. I z tej złości zmieniła profil na mat.-fiz. - Moja klasa była niepokorna. Naszemu wychowawcy, fizykowi, robiliśmy dowcipy. To my oprawiliśmy jego zdjęcie i powiesiliśmy na ścianie wśród podobizn znanych fizyków - uśmiecha się szelmowsko. - Przez całą lekcję on się wściekał na nasze rozkojarzenie, a my wyczekiwaliśmy, kiedy wreszcie dostrzeże żart! - śmieje się. Kiedy indziej, wraz z resztą uczniów, doprowadziła do zmiany nauczyciela angielskiego, bo bardzo kiepsko uczył. Ten sam bunt pomógł jej wiele lat później zostać dziennikarką. - Córka przyjaciół mojego taty, prymuska, przyjechała do Krakowa złożyć papiery na Uniwersytet Jagielloński. Termin gonił. W sekretariacie usłyszała, że powinna je wysłać pocztą, ale i tak nie wiadomo, czy je przyjmą. Dziewczyna we łzach przybiegła do domu. Dostałam piany. Wzięłam ją za rękę i zaciągnęłam na uniwersytet do pani sekretarki. I do dziekana. Bardzo przepraszał. Papiery przyjęto, a sekretarkę odsunięto. Następnego dnia odbywał się konkurs na reportera Radia Kraków. Ewa poszła. "Pani do radia? Po co?", spytała komisja. Opowiedziała historię z podaniem. Że takie sprawy trzeba w eterze nagłaśniać. Dostała się. - Ale pomysł z mediami nie był mój - zapewnia. - Mojej mamy. Na czwartym roku rusycystyki bardzo zaangażowałam się w studencki teatr eksperymentalny. Zabawa dźwiękiem, ruchem, światłem... W związku z tymi zajęciami chodziłam wiecznie niedospana, bo rano normalne wykłady, potem prace domowe, zaliczenia, a w nocy - próby spektakli. Jeździliśmy też trochę za granicę. No i mama, przerażona moim zmęczeniem, aby oderwać mnie od teatru, wymyśliła, że pchnie mnie na radiowca. Poszłam tylko dla świętego spokoju. Przecież nie miałam zamiaru tam pracować!

Lek na całe zło

Złapała bakcyla radia. - Pracując w mediach, miałam większe szanse zmieniać to, co było głupie, złe, niesprawiedliwe. Mogłam pomagać innym. Także do prowadzenia "Rozmów w toku" przekonało mnie to, że jeśli rozgryzie się czyjś problem w obecności ekspertów, do których rzadko kto w Polsce chodzi, i pomoże się choćby jednej osobie, to warto - podkreśla. Dodaje, że cztery Telekamery, w tym jedną złotą, zawsze odbierała z nieodłączną myślą: Drzyzga, nie możesz zawieść ludzi. Jesteś dla nich. Zdarza się jej rozmawiać z gwałcicielami, mordercami. - Czy otwiera mi się, tak prywatnie, scyzoryk w kieszeni? Nie odnoszę tego do siebie - kręci głową, popijając herbatę. - Próbuję raczej się dowiedzieć: co uruchomiło ich najniższe instynkty. Bo nikt przecież nie rodzi się zły. Kiedyś uczennica robiła ze mną wywiad do gazetki szkolnej. Spytała, czy ci ludzie mnie nie denerwują. "Nie", opowiedziałam i aż sama się zdziwiłam. Bo faktycznie nigdy złość na gościa programu mnie nie dopadła. Do szału doprowadza mnie raczej to, gdy ktoś poza pracą celowo kręci, kłamie. Ale gdy po nagraniu jadę do domu samochodem i długo stoję w korkach, to swoją irytację przerzucam na tych, co ustawiają światła. O, i mam kolejną sprawę do załatwienia w swoim życiu! - Dla podwładnych wielką niewiadomą jest nastrój szefa. Jak długo pracuję z Ewą, a jestem naprawdę blisko niej, nie było dnia, żeby była w złym humorze. Ona nawet nie podnosi głosu - mówi Joanna Madeja, od blisko czterech lat asystentka Ewy. - Kiedyś nie mogła dogadać się z wydawcą. Wytaczała swoje argumenty, on zachowywał się, jakby jej w ogóle nie słyszał. I któregoś dnia podczas nagrania Ewa zrobiła mu psikusa: test na otwartość jego uszu. Jak gdyby nigdy nic, zapowiedziała: "Witam, dziś naszymi gośćmi będą ufoludki. Porozmawiamy z nimi o...". Dopiero po nagraniu całego programu, kiedy wychodziła ze studia, wydawca zorientował się, że coś jest nie tak. Odszukał ją i sam wrócił do tematu. Podziałało! - To urodzony pedagog - tak określa przyjaciółkę dziennikarka Marzena Rogalska. Znają się jeszcze z czasów, gdy obie pracowały w RMF-ie. - Najlepiej mówi o niej taki obrazek, chyba sprzed 10 lat. Mój pierwszy dzień pracy w radiu. Od progu dostaję od kogoś opiernicz. Podchodzi Ewa, wtedy już gwiazda stacji: "Nie krzycz, proszę, to jej pierwszy dzień". Po czym weszła ze mną do reżyserki, nalała mi wody i zajęła się mną. Lek na całe zło! Także prywatnie - z uznaniem dodaje Marzena. - I jest urodzonym organizatorem. Kiedy kilka lat temu we czwórkę z naszymi mężami wybrałyśmy się w podróż po Europie, to ona załatwiała formalności. Swoją drogą komicznie było słuchać, jak Ewa, perfekcyjnie posługująca się angielskim, wyraźnie i z twardym akcentem tłumaczyła Włochom, o co jej chodzi! Joanna Madeja, asystentka, wspomina, jak z Zielonej Góry do studia przyjechał 11-letni Mateusz, chory na zanik mięśni. - Spotkanie i rozmowa na żywo z Ewą były jego wielkim marzeniem. Kilka dni później zadzwoniła jego mama. Podzieliła się radością, że tak jak przed spotkaniem syn poddał się i przestał wykonywać ćwiczenia, które opóźniają jego chorobę, tak po - znów zaczął ćwiczyć. Bo uwierzył, że może spełnić się to, co początkowo uważał za nieosiągalne.

Ale dlaczego?

Mając 27 lat, wyjechała do Stanów na trzymiesięczne stypendium, ufundowane przez German Marschall Fund (do dziś nie wie, kto ją polecił jako jedną z dwóch osób z Europy Wschodniej). Trafiła do Duke University w Północnej Karolinie. - Zachwyt! Tam każdy student może do woli zadawać pytania wykładowcom. W polskiej szkole taka aktywność kompromitowała. Bo znaczyła, że czegoś nie wiesz, nie doczytałeś. Lepiej było nie pytać, nie wychylać się, nie wychodzić na głupka. U nas nauczyciele kodują w uczniach lęk, wstyd. A w Stanach na wykładzie rósł w górze las rąk. Wspaniałe! - wspomina. Zwłaszcza że sama zawsze składała się ze znaków zapytania. - Załamuje mnie, gdy ktoś przychodzi do zawodu i nie umie pytać, nie jest niczego ciekaw - mówi. A co ją interesuje? - Ludzie, niezmiennie! - odpowiada z entuzjazmem. - Niedawno poznałam przyjaciela znajomych. Sam podróżuje z plecakiem po świecie, ale nigdy nie jeździ do tych samych miejsc. Ostatnio przez miesiąc zwiedzał Amerykę Łacińską. Erudyta, człowiek renesansu. Podziwiam! Przyznaje, że osoby, które jej nie znają i zaczynają z nią przebywać na gruncie towarzyskim, mówią: "I znów mamy rozmowy w toku". Bo rozmawia z nimi tak, jak w programie. - Czasem śmieją się albo nawet irytują, że moje pytania są dziecinne. Oczywiste. Wręcz głupie. A o co siebie pytam? - Ewa robi pauzę. - Trzeba mieć czas, żeby usiąść i nad sobą się zastanowić. To duży komfort. Ja wiem na pewno, że boję się samotności.

Ciągle w biegu

Długo była singielką. - Wtedy mówiło się jeszcze: stara panna. Większość koleżanek na rusycystyce już dawno nosiła obrączki. Ale ja nie czułam presji łapania męża. Żyłam radiem. Pracą, 24 godziny na dobę. Tak, byłam pracoholikiem. W wolne weekendy dopadało mnie poczucie winy, że marnuję czas. Potrafiłam nocować w radio w śpiworze na podłodze, budzić się o 4.30 i prowadzić poranny serwis w piżamie, bo na ubranie się nie było już czasu. I nie było pieniędzy - nie miałam na taksówkę, by pojechać do domu, przespać się i przebrać. Trwała wojna w Zatoce Perskiej, buzowała nam adrenalina. Aż pewnego dnia przyczepiłam kartkę na biurku: "Odpocząć". Dziś mieszka z rodziną pod Krakowem, w domu z ogrodem. Jest szczęśliwa. Nareszcie. To jej drugi związek. - O pierwszym nie warto wspominać - ucina. Obecnego męża, Marcina Borowskiego, producenta "Superwizjera", zna jeszcze z czasów pracy w RMF-ie. - Ciekawy człowiek. Zawsze nam się dobrze i gadało, i milczało. W domu "nosimy spodnie" po połowie. Czy zwolniła? - Mąż twierdzi, że nie umiem leżeć - śmieje się. - Cały czas myślę: co jeszcze mogę zrobić. Nie lubię, gdy coś jest niezrobione. Pogapię się w telewizor, ale pod warunkiem że obok siedzi Marcin. Żeby i z wolnego czasu był jakiś pożytek, w postaci naszej rozmowy. Nie sypie informacjami w rodzaju: na jaki kolor pomalowała ściany, co je na obiad, jak się nazywa jej ulubiona knajpa. Kiedyś organizator sesji zdjęciowej dla jednej z gazet poprosił, by pozowała w swoim ulubionym miejscu w Krakowie. - "Mam takie, ale go nie zdradzę, bo niby dlaczego?", odparowałam. Od spowiedzi jest konfesjonał. Podpytywana o dom, też tylko się uśmiecha. - W tylu wywiadach o tym opowiadałam. Nie mam ochoty się powtarzać. Dom stoi tam, gdzie był. Nic się nie zmieniło. Najważniejsze, że ciągle lubię do niego wracać - mówi. Ale denerwują ją opinie pism, że swojej prywatności broni jak lwica. - Jestem konkretna. I mam uraz do mówienia kilka razy tego samego. Poza tym może ktoś to kiedyś brzydko wykorzystał... Zdradzę, że mam sentyment do zapachów. Uwielbiam fiołki, wanilię i woń płonącego w kominku drewna. - Marzena Rogalska zapytana, do czego Ewa ma słabość, mówi bez wahania: - Do herbat! To znawca i smakosz.

Dwa małe szczęścia

- Nie przynosi spraw domowych do pracy - mówi jej asystentka. - Czasem rzuci coś między wierszami. Stąd wiem, że np. dziś spała godzinę, bo synek ząbkuje. Pierwszego, Stasia, urodziła w wieku 37 lat. Po dwóch latach pojawił się Ignacy. - Nie byliśmy z mężem ciekawi płci. Chcieliśmy niespodzianki. Staś i Ignacy to gaduły. I już zaczynają walczyć o swoje. Staszek jest zmęczony, bo idzie do przedszkola, gdzie musi się dzielić, wraca do domu i znów to samo - uśmiecha się. - Przyjęliśmy zasadę, że to mężczyzna jest twardszy, więc odwożenie Stasia do przedszkola należy do męża. Ja go odbieram. Przyjście na świat dzieci wprowadziło w jej życiu małą rewolucję. - Trzeba było się przeorganizować. Na pasje już nie zostaje czasu. Choć nieodmiennie od lat jedną z nich jest teatr. Zmieniła się też jej świadomość. Choćby pod wpływem serii programów "Zły dotyk", poruszających temat tabu: seksualnego wykorzystywania dzieci. - Żaden z moich synków nie biega nago po plaży. Uczę ich, by szanowali swoją intymność. Maluchowi trzeba i można te sprawy tłumaczyć. Oczywiście jego językiem. Stasio miał 2 lata i 3 miesiące, gdy zaczęliśmy o tym rozmawiać. Wie, co to miejsca intymne, i że nikomu obcemu, spoza rodziny, nie wolno ich dotykać. Bo to jest jego ciałko. Wie, że gdy jest w przedszkolu, to tylko pani Ania może pomóc mu przy ubieraniu się czy w ubikacji, ale najlepiej, jak nauczy się radzić sobie sam. Od kiedy jest mamą, inaczej też reaguje na niektóre historie. - Tak, zdarza mi się płakać. Nie zapomnę, gdy Jarek Jakimowicz opowiadał, jak oddał swemu 7-miesięcznemu synowi część wątroby. Zgodził się na udział w programie, sądząc, że już może o tym mówić bez łez. Zwłaszcza że wszystko dobrze się skończyło. A on kompletnie się rozkleił. Ja także - wspomina. - I to nie jest tak, że słucham i myślę: jak dobrze, że moje dzieci są zdrowe. Chodzi o to, że nie sposób siedzieć obojętnie obok czyichś łez. Czyjegoś wzruszenia. Nic nie powszednieje w tych historiach. One wychodzą ze studia ze mną. W mojej głowie. Przekonuję się o tym za każdym razem.

Zobacz także: