W jednym z wywiadów mówił pan, że jest zwolennikiem rewolucjonizmu. Potrafi pan dla osiągnięcia celu wywrócić wszystko do góry nogami? 

JAN PESZEK: Najprawdopodobniej mówiłem to w określonym kontekście, że jestem zwolennikiem ekstremalnych zmian, gdzie oczywiście te zmiany są konieczne. Jestem człowiekiem spontanicznym, być może egzaltowanym. Mogę powiedzieć, że jestem dość ekstremalnym facetem.

A gdy żywiołowy temperament czasem nie pozwala rozpoznać sytuacji, a emocje biorą górę... 

JAN PESZEK: Fakt. Często zdarzają się sytuacje, których bardzo żałuję. Dotyczy to głównie sposobu załatwiania w emocjach wielu spraw. One powodują, że nie zawsze człowiek się zachowuje, jakby chciał. Chociaż właściwie na ogół tego nie żałuję. Ostatecznie przecież liczy się efekt, oczywiście przy zastosowanych środkach świadczących o grze fair play. Nie uważam wcale siebie za człowieka idealnego, ponieważ jestem niepokorny. To jest pewien paradoks, bo z jednej strony jestem orędownikiem tradycji, a z drugiej strony burzę porządki, które są konieczne według mnie do zburzenia. Bo i całe moje działanie w awangardzie lat 60. - 70., ciągła konieczność kontaktu z młodymi ludźmi powodują, że nie godzę się z otaczającą rzeczywistością. Młodzi są buntownikami i przez to są mi szalenie bliscy. Zresztą oni moje towarzystwo też chętnie wybierają, a to mi schlebia. Młodzi ludzie uświadamiają mi, w którym momencie życia jestem, czy jestem coś wart.

Czy jest pan dobrym ojcem? 

JAN PESZEK: Bycie i rodzicem, i dzieckiem jest bardzo trudne. Nie chcę tego demonizować. Jeżeli między nami jest jakaś przyjacielska relacja i udało się nam taki status zdobyć - a nie było łatwo - to dlatego, że ja się ciągle uczę od moich dzieci. Patrzę na nie i widzę siebie w ich wieku. Wydaje mi się wtedy, że są o wiele dojrzalsze w decyzjach ode mnie. Ja na ich miejscu na pewne rzeczy bym się nie zdobył. Zdaję sobie sprawę, że nie powinienem ich oceniać, tylko muszę się uważnie przyjrzeć, czy mają rację. Dochodzimy do otwartości między sobą, do zaufania. A zaufanie to nie są słowa, tylko czyny, fakty. To, że ja jestem starszym człowiekiem, ich ojcem, wcale nie nakazuje im stosować jakiejś taryfy ulgowej.

Mieszkacie wszyscy razem? 

JAN PESZEK: Ależ nie! Dzieci mają swoje odrębne życia. Oczywiście bardzo marzymy o spotkaniach ze sobą, które są rzadkie do tego stopnia, że co dwa lata wyznaczamy sobie dyżury. W tym roku święta jedne i drugie, tu i tu - na przykład u syna Błażeja i jego żony, a drugi rok jest dla drugiej strony rodziny.

A jaki był pana rodzinny dom? 

JAN PESZEK: Z niego wyniosłem pasję życia. Dom dziadków był absolutnie cudownym domem. Ta zmysłowość objawiała się urodą życia. Pamiętam, jak jeździłem na wakacje do nich i podziwiałem ich świat. To było piękne, dynamiczne i niezwykłe. Związek dziadka i babci to był mezalians. Dziadek był chłopem, a babcia była z Fonów pomorskich. Byli szczęśliwi i to pamiętam. Potem był mój rodzinny dom, o którym stanowili cudowni ludzie, nie mury. Gdyby mój dom rodzinny był domem poobijanym, nieszczęśliwym, najprawdopodobniej w dorosłym życiu miałbym kłopoty z sobą.

Dlatego między innymi uciekł pan z miasta, do domu z ogrodem, by szukać tej przestrzeni? 

JAN PESZEK: Ja całe życie wędruję. Pomieszkiwałem we Wrocławiu, w Poznaniu, potem była Warszawa. Zawsze towarzyszyła mi żona. W pewnym momencie ona dokonała wyboru, zresztą nie do przecenienia. Założyliśmy rodzinę, pojawiły się dzieci. Ktoś z nas musiał zrezygnować z intensywności pracy. Tak zdecydowała Teresa. Przerwała bardzo dobrze zapowiadającą się karierę naukową i poświęciła domowi. Tak jest po dzień dzisiejszy. Wybór słuszny, ale na pewno nie łatwy. A dom? To był przypadek zupełny. Z dnia na dzień przenieśliśmy się na wieś, chociaż na terenie Krakowa. Obok u sąsiadów jest krowa. Żona robi masło, sery a wokół pachnie wsią. Jest inne powietrze, mimo iż jest to tylko 10 kilometrów od miasta. Jesteśmy bardzo szczęśliwi i mamy kawałek swojego świata, do którego psy i dzieci bardzo chętnie przyjeżdżają.

Podróżował pan do Japonii, grał w tamtejszym teatrze. Co takiego zafascynowało pana w tamtej kulturze? 

JAN PESZEK: Pierwszy raz w Japonii byłem jako ubogi turysta. Pojechaliśmy z żoną i grupą ludzi różnych zawodów. Koniec lat 80. Jak się ma mało pieniędzy, to się nie zobaczy tego, co się chce zobaczyć. Kraj się poznaje poprzez ludzi, obcowanie z nimi, wchodzenie w środowisko. Dlatego ja po powrocie do kraju nie miałem ochoty tam wracać. Potem dostałem propozycję pracy w Japonii. Wyjechałem. Pierwsze moje kroki zawodowe okazały się sukcesem. Pracowałem z tłumaczem. Nie miałem problemu z komunikacją, choć bardzo mnie straszono hermetycznością Japończyków. Przedłużano mi kontrakty i jeździłem. Najpierw robiłem sztuki na zamówienie, potem spektakl z aktorami japońskimi, który wyreżyserowałem - "Iwona, księżniczka Burgunda". Dostałem nagrodę za najlepszy spektakl obcej literatury. To była fantastyczna przygoda, która mnie zmieniła.

Zobacz także:

A co zmieniło sie w panu pod wpływem tych doświadczeń? 

JAN PESZEK: Myślę, że w Japonii nauczyłem się w miarę właściwych wyborów. Stałem się ostrożniejszy i staram się nie przesadzać z moją egzaltacją. Nauczyłem się również pewnej gry, zakładania maski, by nie pokazywać, co się myśli o partnerze, o rozmówcy. Wtedy nie robi się nikomu krzywdy, a do swojego się dochodzi.

Czy próbował pan jakieś prawdy nabyte z podróży i pracy przenieść na naszą scenę? 

JAN PESZEK: O tak! Całą masę technik. Rodzaj skupienia, koncentracji, oszczędności. Symetria, elegancja. Harmonia. To wszystko próbuję przekazać moim uczniom. Oni bacznie śledzą moje poczynania.

Czy to pan szuka nietuzinkowych ról, czy to one pana szukają? 

JAN PESZEK: Ja nigdy tego nie robię. Tak, to role mnie szukają. Ja mogę wszystko zagrać, bo nie mam lęku przed najbardziej ekstremalnymi sytuacjami. Mam takie przekonanie, z domu wyniesione, że największą wartością jest człowiek, jego własne życie. A w ślad za tym idzie poszanowanie tego drugiego człowieka. Moje postaci, im bardziej są ekstremalne, w im trudniejszych sytuacjach, im bardziej ohydne i okropne robią czyny, tym mocniej mnie zaciekawiają. Przeciętność dla mnie jest kompletnie nieinteresująca, świętość jest trudna. Reżyserzy wiedzą, że ja na pewno zagram daną rolę, że będę się mocował w sposób uczciwy. Grywam również kobiety, bo to jest wyjątkowo ciekawe. Uwielbiam wcielać się w te role, dlatego, że natura kobiet jest szalenie interesująca i mam gdzieś, co sobie ktoś pomyśli, że ja w kiecce paraduję, z uszminkowanymi ustami itd. W środku jest niesamowity świat.

Co oznaczają dla pana słowa skandal, kłamstwo, uczciwość? 

JAN PESZEK: Skandal sam w sobie jest zjawiskiem bardzo interesującym, nie w sensie znalezienia się na łamach kolorowych gazet, bo cóż to takiego, to tylko jakieś towarzyskie przepychanki. Mnie to nie interesuje. Jeżeli się decyduję powiedzieć coś bardzo niepopularnego, to po prostu to mówię i jestem postrzegany jako dość trudny partner. Uważam, że nie warto kłamać i oszukiwać siebie samego. Nazywam rzeczy po imieniu i bardzo wymagam. W pracy nie toleruję obijania się. Ja w ogóle bardzo dużo pracuję, praca to moja pasja i hobby.

Czy jest pan autorytetem dla swych dzieci? 

JAN PESZEK: Moje dzieci uważają, że mam czasem niewyparzony język. Wydaje mi się, że w wielu miejscach jestem dla nich autorytetem. Na pewno zawodowo jestem dla nich osobą bardzo ważną.

Korzystają z pańskich rad życiowych? 

JAN PESZEK: Tak, ale w inny sposób je realizują. Maria inaczej i Błażej inaczej. Są innymi charakterami. Córka jest silnie walcząca o swoje, a syn na tyle delikatny, że jest zaprzeczeniem aktora, który się przepycha. Zawsze są kolizje na ten temat, bo uważam, że trzeba się przepychać, ale tak, by komuś nie narobić sińców.

Gdzie doładowuje pan akumulatory? 

JAN PESZEK: W pracy, oczywiście. Tu się regeneruję. Przychodzę na spektakl bardzo wymęczony i nagle siły wracają, bo moja gra jest akceptowana przez widza. Po spektaklu jestem nakręcony i mogę działać. Ale również wypoczywam na wakacjach. Obydwoje z żoną bardzo dużo pływamy, nurkujemy. Dlatego zawsze wybieramy czyste morza. Mamy taką wyspę, na którą od lat wyjeżdżamy. Wspólna pasja to recepta na udany związek, to jest bardzo ważne.

Jak już będzie pan staruszkiem, to znajdą pana role spokojnie i wyważone? 

JAN PESZEK: Myślę, że do końca będę pracował, nie wiem, czy spokojnie. Chcę być do końca aktywny, a jeżeli chcę, to będę. 

Jan Peszek

Aktor i reżyser
W 1966 roku ukończył wydział aktorski krakowskiej PWST. Zaczynał we wrocławskim Teatrze Polskim, gdzie występował przez dziewięć sezonów. W latach 1975-1976 był aktorem łódzkiego Teatru Nowego, następnie grał w Teatrze im. S. Jaracza (1979-1981). Potem przeniósł się do Poznania do Teatru Polskiego (1981-1982), później do Krakowa do Teatru Starego (1986-1992). Od 1997 występuje w warszawskim Teatrze Narodowym, współpracuje także z krakowskim Teatrem im. J. Słowackiego, zajmuje się też produkcją i reżyserią własnych przedstawień. Z długiej listy ról warto przypomnieć kreacje w filmach: Prywatne śledztwo, Ferdydurke, Ja, Gombro i Ubu Król.