Przygotowując się do roli Haliny Radwan, bohaterki filmu „Dzień Kobiet”, podjęłaś pracę w sklepie. . .

Katarzyna Kwiatkowska: Kilka razy miałam w nim praktyki. Raz „siedziałam na kasie” 5 godzin non stop. Nawet nie zauważyłam, kiedy ten czas minął, w takim byłam stresie. Chciałam klientów tak świetnie, po amerykańsku, obsłużyć. Większość z nich myślała, że jestem uczennicą. Może ze trzy osoby skupiły na mnie uwagę i podejrzewały, że są w ukrytej kamerze. Czasem myślimy: jeśli w życiu mi nie wyjdzie, pójdę pracować do supermarketu. Tymczasem okazało się, że nie mam wielkich zdolności, żeby wykonywać tę pracę. Bardzo kiepsko mi szło. Opanowanie tej całej maszynki do liczenia jest dość skomplikowane. Nie poradziłabym sobie, gdyby nie stała nade mną trenerka.

Po szkole przez kilka lat grałaś bardzo mało albo prawie nic.

Katarzyna Kwiatkowska: No tak, ale takich aktorów jest wielu. Wczoraj trafi łam w sieci na stary wywiad z Sharon Stone. Okazało się, że przed „Nagim instynktem” grała w wielu filmach, nawet w musicalowej wersji „Przeminęło z wiatrem”, lecz role przeszły niezauważone. Traktowana jako ozdoba, nie miała możliwości udowodnienia, że jest świetną aktorką.

Zastanawiałaś się, „dlaczego mnie nie chcą”? .

Katarzyna Kwiatkowska: No pewnie! Było wiele trudnych momentów. Myślałam wtedy: „Beznadzieja, nigdy niczego nie zagram”. Myślałam nawet, że powinnam zmienić zawód… Miałam jednak też dni, gdy czułam, że spotka mnie coś fajnego. Z bliżej niewyjaśnionych powodów ciągle miałam głupią nadzieję, że mi się kiedyś uda. Chodziłam na zdjęcia próbne. Cały czas łapałam coś małego. Często zdarzały mi się udane castingi, po których mnie chwalono, tylko że... nic za tym nie szło. Wzięłam udział w konkursie piosenki im. Agnieszki Osieckiej i w konkursie piosenki francuskiej, dostałam nagrody. I co? I nic. Od czasu do czasu nagrywałam reklamy głosowe. Jeździłam z teatrzykiem dla dzieci. Ale szybko mnie stamtąd wywalili.

Dlaczego?

Zobacz także:

Katarzyna Kwiatkowska: Bo nie podobał mi się pijany kolega „zając” o 9 rano. Pozostali uważali, że to fajne jeździć z nim po Polsce. Ja – nie.

Próbowałaś czegoś innego niż aktorstwo?

Katarzyna Kwiatkowska: Próbowałam rysować. Podając się za graficzkę, sprzedałam nawet do jakiejś krzyżówki kilka rysunków. Casting do programu Szymona Majewskiego wszystko zmienił. Byłam nieprzygotowana – autorzy show chcieli zobaczyć parodię polityków, a ja nikogo takiego nie przygotowałam, więc improwizowałam na inne tematy i jakoś to wszystkich rozśmieszyło. Potem okazało się, że umiem jednak parodiować także ludzi z kręgu polityki. To było niesamowite doświadczenie warsztatowe. Parodiowanie postaci, często ponad 20 minut, jest wielkim wyzwaniem, energetycznie bardzo żyłującym. Jakby wszedł w ciebie dybuk. Strasznie dziwne uczucie.

Szkoła aktorska dała Ci dużo? Jak ją zapamiętałaś?

Katarzyna Kwiatkowska: Akademia teatralna była blisko mojego domu, więc sądziłam, że jak człowiek tak długo marzy o aktorstwie, to się… nie uda. Tymczasem zdałam i byłam dumna. Przez całe wakacje opowiadałam, że zdałam i na jaki wydział. Mój rok był świetny: Dorociński, Woronowicz, Wieczorkowski, Nejman, Stużyńska… Do tej pory się lubimy, dzwonimy do siebie. Dobrze wspominam też moją fuksówkę, której dyrektorką była Agata Kulesza. Wszyscy potwornie jej się baliśmy, aż trzęsły się nam nogi. Tak świetnie weszła w rolę. Po dwóch latach dyrektorką fuksówki zostałam ja. Jedyną rzeczą, która w szkole mi się nie podobała, było to, że profesorowie bardzo pracowali nad naszą kindersztubą. Przestraszyłam się po pierwszym półroczu, bo okazało się, że trochę fikam…

…że pyskujesz?

Katarzyna Kwiatkowska: Nie, że potrafi ę powiedzieć profesorowi: „Nie zgadzam się”. Że zagrałabym inaczej albo nie rozumiem, co on do mnie mówi. Taka postawa nie przechodziła. Byłam o krok od wylania. Zrozumiałam, że nie mogę głośno mówić o tym, co myślę – muszę przemilczać pewne sytuacje i stawać na baczność.

To było frustrujące?

Katarzyna Kwiatkowska: Dość szybko mnie złamano. A potem, już po szkole, przez jakiś czas nadal miałam wrażenie, że muszę być supergrzeczna. Skromna. Że nie mogę pokazywać absolutnej pewności siebie. A ja zawsze o sobie myślałam bez kompleksów: jestem fajną dziewczyną. Tak mnie przytemperowali i w sytuacjach zawodowych nie potrafi łam zawalczyć oswoje. Wchodziłam na casting, mając z tyłu głowy: „Dzień dobry, przepraszam, oczywiście, zrozumiem, jeśli mnie nie weźmiecie”. Przestałam być osobą ekspansywną, która chce przekonać do siebie. A w tym zawodzie wiara w siebie, pewna bezczelność i luz są czasem potrzebne. W Teatrze Ochoty, do którego ogniska teatralnego chodziłam w liceum, uczono nas, że warto zapytać: „Dlaczego?”, warto dyskutować, przedstawić własną wizję. Bo jest to twórcze. W szkole takie podejście mogło mi tylko zaszkodzić.

Masz chyba dość buntowniczą naturę. Pojechałaś bronić Rospudy, dołączyłaś do protestu pielęgniarek pod sejmem, brałaś udział w manifestacjach.

Katarzyna Kwiatkowska: Nie analizuję siebie od tej strony. Nie uważam, żebym reprezentowała szczególnie wyjątkową buntowniczą postawę. Raczej obywatelską. Nie ma w tym nic z heroizmu. To jest uczciwość i moralny obowiązek, coś z higieny społecznej. Zawsze jestem chętna do udziału w projektach zaangażowanych społecznie. Jak np. film „Dzień Kobiet”. Jestem aktorką ciekawą świata i nowych wyzwań. Interesują mnie różne gatunki sztuki, więc nie mówię: „Teraz tylko i wyłącznie kino zaangażowane”.

Jak Twoja mama przyjęła wieść, że córka będzie studiowała aktorstwo?

Katarzyna Kwiatkowska: Nie była zaskoczona. Bardzo we mnie wierzyła. Zawsze. Chyba nawet nie brała pod uwagę możliwości, że się nie dostanę!

Jaki miałaś dom?

Katarzyna Kwiatkowska: Normalny, wesoły, pozytywny . Część mojej rodziny mieszka za granicą. W trudnych czasach PRL-u, polskiej biedy, co roku jeździłam do Włoch na wakacje, ciotka przywoziła mi kolorowe zabawki. Byłam pierwszym dzieckiem w rodzinie, więc wszyscy nade mną skakali i bardzo rozpieszczali. To chyba jedyna rzecz, która łączy mnie z Dodą… „Zawsze wszyscy mówili, że jestem niesamowita”, tylko na mnie ten gigantyczny ładunek akceptacji, który dostałam w dzieciństwie, może trochę inaczej wpłynął… Moja babcia uważała, że jestem geniuszem! Bo tak szybko uczę się języków, tak pięknie czytam, pięknie rysuję (śmiech).

Żadnych kar?

Katarzyna Kwiatkowska: Były próby, ale ich w ogóle nie respektowałam. Np.: „Dziś wieczorem nie oglądasz telewizji”, więc wychodziłam z pokoju, ale po minucie wracałam i… nikt już nic nie mówił na ten temat.

A tyle się mówi o konsekwencji w wychowaniu!

Katarzyna Kwiatkowska: Z mamą i babcią miałam dobry kontakt. Dużo rozmawiałyśmy, czytałyśmy, wspólnie spędzałyśmy wakacje. Była między nami bliskość, zażyłość, sympatia. Nawet nie miałam się przeciw czemu buntować. Jeden był tylko trudny moment. Miałam chyba 13 lat i powiedziałam mamie, że chcę jechać do Jarocina. Mama: „Z kim?”. „Sama”. „Jak to? A gdzie będziesz spała?”. „Mamo, tam jedzie wielu młodych ludzi, dołączę do kogoś, do jakiegoś namiotu się załapię”. Mama, co logiczne, nie chciała się zgodzić.

I oczywiście pojechałaś?

Katarzyna Kwiatkowska: Nie, coś ty! Aż takim kozakiem to nie byłam! Ale oczywiście przez jeden wieczór przeżyłam dramat niezrozumienia, buntu i naporu.

Skoro Jarocin, to od razu zapytam o Kult. Pojawiłaś się w ich teledysku do piosenki z najnowszej płyty „Prosto”.

Katarzyna Kwiatkowska: To kontynuacja historii. Kilkanaście lat temu dzięki znajomemu „wylądowałam” w teledysku do piosenki Kultu „Gdy nie ma dzieci w domu”. Byłam świeżo po szkole teatralnej i do końca sądziłam, że kolega mnie wrabia. Tak, byłam zafascynowana Kultem. Kręcenie klipu zapamiętałam jako cudowną zabawę. Teraz spotkaliśmy się ponownie i wszystko szybko nagraliśmy. Na planie to bardzo spokojni chłopcy. Kazik – co mnie naprawdę zachwycało – w trakcie zdjęć, w każdej wolnej chwili, czytał książkę. I chował ją na hasło: „Akcja, kamera!”.

Jakich ludzi lubisz? Z jakimi masz ochotę się zaprzyjaźnić?

Katarzyna Kwiatkowska: Inteligentnych, takich, którzy mogą mi zaimponować wiedzą, talentem. I oczywiście stawiam na poczucie humoru.

A co Cię razi?

Katarzyna Kwiatkowska: Nie lubię skąpstwa, sknerstwa, ciułania. Jezus Maria! Albo tych kombinatorów „co by tu dostać za darmo”. I wazeliniarzy. A z takich lightowych rzeczy: gdy dostaję wywiad do autoryzacji i mówię w nim biblijnym językiem, bo zamiast „bo” jest „gdyż”, „oraz” zamiast „i”, „aby” zamiast „żeby”, „kiedy” zamiast „gdy”