Mieliśmy po dwadzieścia dwa lata, studiowaliśmy na tej samej uczelni – opowiada Beata. – Za co go kochałam? – zastanawia się. – Bartek imponował mi wszystkim: wiedzą, urodą, obyciem. Po dwóch latach zauważyła zmiany w jego zachowaniu. Miał dla niej coraz mniej czasu, widywano go z innymi dziewczynami. Wprawdzie dla przyjaciół i znajomych nadal byli parą, ale Beata czuła, że zbliża się koniec ich związku. Czuła to przez skórę. Mimo to trzymała się tego uczucia kurczowo. Beznadziejnie. Błagała ukochanego o miłość, płakała, klęczała nawet u jego stóp...

Chora miłość

Dzisiaj sama dziwi się tamtym swoim reakcjom. Kiedyś na przykład Bartek wyjechał na kilka dni w góry. Obiecał, że natychmiast zadzwoni. Nie zrobił tego. Beata trzeciego dnia wsiadła w nocny pociąg i pojechała do Zakopanego. Szukała go po wszystkich pensjonatach. Z dobrym skutkiem. Chciała mu tylko powiedzieć, że go kocha, i prosić, żeby nie odchodził. – To była chora miłość – powtarza 28-letnia kobieta. Właśnie wtedy w Zakopanem, na spacerze, usłyszała rzucone mimochodem: – O, popatrz, jaka fajna dziewczyna: szczupła talia, smukłe nogi, ani grama zbędnego tłuszczu. Odebrała ten komentarz jak przyganę, choć nigdy nie miała problemów z nadwagą. – Od tego momentu zaczęła się moja choroba – mówi.

Nie mogłam przestać jeść

Kilka dni później znowu pokłócili się z błahego powodu. Beata na przeproszenie upiekła szarlotkę. Wyjęła ciasto z pieca, kroiła, płakała i... jadła. W pewnym momencie dotarło do niej, że pochłonęła już prawie wszystko. Była przerażona: – Boże, pewnie przytyłam ze dwa kilogramy. Mam taki ogromny brzuch. Bartek tego nie lubi. Muszę zwymiotować... – Sama wkręciłam się w chorobę – powtarza Beata. Nie wie, jak to się stało, ale od tego dnia zaczęła wprost pożerać mnóstwo ciast, ciasteczek i cukierków. Nie umiała nad tym zapanować. Jadła, wymiotowała, przyjmowała środki przeczyszczające i przyspieszające przemianę materii. Płakała, robiła sobie wyrzuty i... znowu jadła. Potrafiła wstać w środku nocy i pochłonąć kilka czekolad. Jeśli akurat nie miała ich pod ręką, ubierała się i biegła do najbliższego nocnego sklepu. Zanim przyszła do domu, zjadła połowę. Dręczyło ją sumienie, że nie umie zapanować nad sobą, przyrzekała, że od jutra przestanie i znowu obżerała się do nieprzytomności. – Ze mną było chyba tak jak z alkoholikiem – domyśla się. – On musi pić, ja musiałam jeść. On pije dotąd, aż zobaczy dno butelki, ja jadłam do ostrego bólu żołądka. Miesiącami odżywiała się w ten sam sposób: rano kanapka, do końca dnia batony – a potem wywoływanie wymiotów. Gdzieś tam w głębi serca wiedziała, że dzieje się z nią coś niedobrego, ale nie umiała prosić o pomoc. Rodzicom, którzy mieszkali daleko od niej, nie chciała nic mówić: – Oni zawsze uważali, że jestem silna i zaradna. Chciałam, żeby myśleli tak nadal. W końcu rozstała się z Bartkiem, nie miała więc powodu, żeby się odchudzać, ale już nie umiała przestać. Przez rok tak wyniszczyła swój organizm, że nie była w stanie dokończyć pracy magisterskiej. Miała duszności, bóle mięśni, żołądka, problemy ze wzrokiem, napady astmy, dostała alergii.

Leczenie

Któregoś dnia zemdlała na ulicy i trafiła do szpitala. – Pani jest poważnie chora – usłyszała od lekarza. – Do końca życia nie zapomnę wyrazu twarzy mojej mamy pochylonej nad szpitalnym łóżkiem – opowiada. – Jej łez i rozpaczy w głosie: „Córeczko, jak mogłaś nam to zrobić? Córeczko, my cię z tatą tak kochamy”. – Dobrze, że wtedy byli przy mnie – mówi Beata. – Sama nie dałabym sobie rady z chorobą.