Przez uchylone okno zaczynają dochodzić dźwięki budzącego się miasta: klaksony taksówek, warkot śmieciarek, pokrzykiwania sklepikarzy otwierających swoje małe przybytki.

Jestem w Stambule. Zawsze chciałam tu być. Zakochałam się w tym mieście, jeszcze zanim je zobaczyłam. I wiem, że im lepiej je poznam, tym trudniej będzie mi stąd wyjechać. Zapięta pod samą szyję wychodzę na zewnątrz.

Zabukowałam hotel przez internet i teraz cieszę się, że nie spanikowałam, widząc zbiorową łazienkę z odłupanymi kafelkami i ogólny bałagan. To niewielka cena za przywilej mieszkania w Sultanahmet – najstarszej dzielnicy Stambułu. Tu każdy kamień opowiada historię, każda ulica kryje tajemnicę, każdy dom stoi na gruzach wielu innych domów.

Mimo wczesnej pory na chodnikach piętrzą się przeróżne towary: bransolety, naszyjniki, pierścionki, kadzidełka i poukładane w piramidy simity – obwarzanki posypane sezamem, sprzedawane też z tac noszonych na głowach. Świeże owoce wprost z podstambulskich sadów i pól mają kolory tak intensywne, że wydają się... sztuczne. Nigdzie na świecie nie jadłam tak słodkich truskawek, czereśni i arbuzów.