Kiedyś byłam już w Kapadocji. Przy okazji dłuższego pobytu w Turcji, przelotnie, z wycieczką organizowaną przez hotel. Czy mnie wtedy oczarowała? Raczej zadziwiła. Coś mi jednak szepnęło, że to miejsce trzeba odwiedzić jeszcze raz. Zostać dłużej i zobaczyć więcej.

Toteż kiedy pojawiła się okazja, wraz z narzeczonym ruszyliśmy do Ankary, by stamtąd dotrzeć do serca Azji Mniejszej – Anatolii. Tam, pomiędzy miastami Konya, Kayseri, Nigde, otoczona od wschodu i południa górami i wulkanami leży Kapadocja, historyczna kraina pierwszych chrześcijan. Z Ankary do starożytnej Cezarei (dziś Kayseri) wyruszyliśmy miejscowym autobusem jeszcze przed świtem. Przygotowani na warunki traperskie, daliśmy się miło zaskoczyć. Żadnego tłoku, przyjemnie i czysto. Jechaliśmy ponad dwie godziny w kompletnych ciemnościach, tylko cienki jak brzytwa księżyc zaglądał przez szyby. Koło szóstej zaczęło świtać. Dzień wstawał nad ogromnymi, pustymi płaskowyżami. Pofałdowana ziemia sprawiała wrażenie pustyni, nigdy niezamieszkanej albo dawno opuszczonej. Słońca nie było jeszcze widać, ale skały zmieniały już kolor z szarego na złoty. Kiedy wzeszło na dobre, jechaliśmy wzdłuż brzegu Jeziora Słonego (Tuz Gölü). Patrzyłam na nie, oślepiona, z okna autobusu, mrużąc oczy. Miałam wrażenie, że jest wielkie jak morze, nieruchome i białe, jakby skute lodem. Tyle że to nie lód, lecz sól kamienna, odbijająca poziome promienie słońca. Okolice Cezarei przywitały nas suchym, gorącym wiatrem (choć był dopiero początek maja) i bogactwem kolorów ziemi i skał. Białe, szare, różowe, czerwone, brunatne. W odcieniach ochry aż po czarny bazalt. Wczesnym rankiem i późnym wieczorem kolory stawały się tak intensywne, że aż nienaturalne. Kapadocja to płaskowyż, który powstał z wulkanicznego popiołu, lawy, odłamków skalnych i błota. Z czasem to, co wyrzuciły wulkany, zmieniło się w tuf – miękką wulkaniczną skałę. Pokryła ją cienka warstwa zastygłej lawy, czyli bazalt. Gdy stygł, kurczył się i pękał, a rzeki drążyły w nim wąwozy, korytarze, jaskinie. Dzieła dopełnił wiatr, rzeźbiąc zaskakujące kształty: wysokie na kilkadziesiąt metrów ni to grzyby, ni to fallusy, wieże, bajkowe kominy, z których dziś słynie Kapadocja. Turcy mawiają, że Stwórca poświęcił temu miejscu szczególną uwagę. Układał kamienne bloki jak klocki, ze skał lepił niczym z plasteliny, bawił się jak dziecko.

Tajemnice pod ziemią

Jest chyba coś na rzeczy w tym boskim upodobaniu do Kapadocji. Nie bez powodu przecież już w I wieku, za sprawą świętego Pawła, trafili tu pierwsi chrześcijanie. W naturalnych grotach skalnych ukrywali się przed prześladującymi ich Rzymianami. Szybko się przekonali, że w miękkiej skale tufowej można łatwo drążyć korytarze i groty. Powstawały więc podziemne kaplice i refektarze, z czasem całe klasztory. Trzy stulecia później biskupem Cezarei został Bazyli Wielki, uważany za ojca monastycyzmu. Wtedy podziemnych klasztorów powstało najwięcej. Każdy mnich, przystępując do wspólnoty, miał obowiązek wykuć celę dla siebie. Dopóki tego nie zrobił, nie miał gdzie się podziać. Przez ponad dziesięć kolejnych stuleci podziemne miasta rozrastały się w prawdziwe fortece, które miały chronić już nie przed Rzymianami, lecz przed wyznawcami islamu. Z Cezarei pojechaliśmy na zachód, żeby zobaczyć jedną z nich – do miasteczka o nazwie Derinkuyu, co znaczy Głęboka Studnia. Z dreszczykiem emocji, który zapewne dobrze znał Indiana Jones, bo dowiedzieliśmy się, że 36 dotąd odkrytych podziemnych klasztorów jest ułamkiem tego, co skrywa płaskowyż Kapadocji. Derinkuyu to miejscowość z pozoru senna i prowincjonalna. Ale pod niewielkim skalistym wzgórzem kryje się metropolia. Podobno mogło tam mieszkać (jednocześnie!) nawet kilkanaście tysięcy eremitów. Podziemne miasto odkrył zupełnym przypadkiem pewien mieszkaniec Derinkuyu. Za ścianą własnego domu znalazł wejście do skalnej sali, a za nią korytarz prowadzący w głąb ziemi. Ruszyliśmy drogą, którą odkrył 50 lat temu. Po przekroczeniu ciasnego wejścia znaleźliśmy się w zaskakująco przestronnym korytarzu. Doprowadził nas do sali, potem kolejnej. Schody w dół i następne, jeszcze jedne, raz wyżej, raz niżej, istny labirynt przystosowany do tego, by zmylić intruzów. Na niektórych korytarzach leżały ogromne młyńskie kamienie. W razie niebezpieczeństwa mnisi przetaczali je w zagłębienia tuneli i w ten sposób odcinali część miasta, do której dostał się wróg. Oglądaliśmy pomieszczenia mieszkalne, magazyny żywności, kuchnie, młyny, stajnie, nawet winiarnie, krypty. I kościoły: ozdobione bizantyjskimi freskami o zadziwiająco żywych kolorach. Nie wyblakły, bo nie ma tu dostępu światło słoneczne. Szybko straciliśmy rachubę, na którym poziomie aktualnie się znajdujemy. Zgodnie ze słowami przewodnika poziomów jest przynajmniej dwadzieścia, turyści wpuszczani są do pierwszych ośmiu. Dotarliśmy na głębokość pięćdziesięciu metrów, pod stopami mieliśmy kolejne pięćdziesiąt metrów skały wydrążonej jak gniazdo termitów. Byli tacy, którzy nieodkryte korytarze penetrowali na własną rękę, oznaczając sobie drogę powrotną jak Ariadna: mnóstwo nici w różnych kolorach porozciąganych było wzdłuż ścian. Czy wrócili? Podobno Derinkuyu jest połączone podziemnym przejściem z innym miastem, Kaymakli, oddalonym o prawie 10 km. Bardzo możliwe, ale my tego nie sprawdziliśmy.

Skarby na powierzchni

Na zachód od Cezarei znajduje się jedno z najbardziej znanych miejsc w Kapadocji: miasteczko Göreme z niewątpliwie największą atrakcją tego miejsca: Parkiem Narodowym Göreme, zwanym także Doliną Kościołów. Znajduje się w niej ok. 350 kościołów i kapliczek z czasów bizantyjskich, wykutych w skale. Można tu zobaczyć freski sprzed VII w., na których twarze postaci pozostały nienaruszone. To rzadkość. Ikonoklaści, burzyciele ikon – zagorzali przeciwnicy kultu obrazów – zacierali lub wydrapywali z nich twarze Chrystusa i świętych, zastępując je krzyżem lub rybą. Jedną z najciekawszych świątyń w Dolinie jest Dark Church (Ciemny kościół). Światło nie ma tu prawie dostępu, dzięki temu w mrocznym wnętrzu wszystkie XI-wieczne freski zachowały się w idealnym stanie. Pierwszym nowożytnym Europejczykiem, który tu dotarł, był francuski jezuita Guillaume de Jerphanion. Stało się to dopiero w 1907 roku. Niewiarygodne, że Göreme tak długo strzegło swoich tajemnic. Do dziś wiele z nich pozostało niezbadanych, a o tych kiedyś odkrytych zapomniano. Poza parkiem narodowym w bliższej i dalszej okolicy miasta znajduje się jeszcze ponad trzysta kościołów. Są w różnym stanie. Niektóre można odwiedzić, idąc szlakiem turystycznym, ścieżki do innych dawno zarosły. Kiedyś ciągnęły do nich pielgrzymki, ale odkąd nie ma Greków, przesiedlonych w latach 20. XX w., popadły w ruinę. Po wędrówce doliną kamiennych kościołów obowiązkowo trzeba zatrzymać się w kawiarni urządzonej w jednym ze skalnych grzybów. Wypiliśmy tam bardzo słodką herbatę serwowaną w charakterystycznych, pękatych szklaneczkach i gawędziliśmy ze stałymi bywalcami, graczami w karty i tryktraka. Zasypali nas pytaniami i informacjami o tym, co warto zobaczyć w okolicy, co jeść i gdzie spać. Za radą jednego z nich następnego dnia pojechaliśmy do Zelve – skalnej wioski poważnie uszkodzonej w czasie trzęsienia ziemi pięćdziesiąt lat temu. Wysiedlono stąd wszystkich jej mieszkańców. Do dziś pozostały ruiny domów, meczetu, bizantyjskiej kaplicy. Spędziliśmy tam prawie pół dnia, ale nie zobaczyliśmy żywego ducha. A inne duchy? Miałam wrażenie, że było ich sporo. Mieszkańcy Kapadocji zazwyczaj nie budowali domów – mogliśmy się o tym przekonać i w Zelve, i w Göreme, i w każdym odwiedzanym miasteczku. Mieszkania drążyli w skale. Były one chłodne latem, zimą chroniły przed mrozem. Wielu Turkom służą do dziś. Wbrew pozorom nie są to prymitywne jaskinie – na ogół jest w nich bieżąca woda, elektryczność i obowiązkowo telewizor. W miarę jak w Turcji rozwijała się turystyka, mieszkańcy przenosili się do nowych budynków, w skalnych mieszkaniach urządzając kwatery dla gości. Nie mogliśmy się oprzeć pokusie, w Göreme wynajęliśmy pokój w takim właśnie skalnym hotelu.

Spektakl na niebie

Zobacz także:

O świcie niebo nad Kapadocją staje się kolorowe. I nie jest to tylko zasługa słońca, lecz mnóstwa balonów, które unoszą się nad równiną. Loty balonem zaczynają się wczesnym rankiem, bo tylko wtedy jest dostatecznie chłodno i czasza balonu może szybko wznieść się w powietrze. Skusiliśmy się oczywiście na tę atrakcję. Warto było, choć kosztowała sporo. Z kosza unoszącego się nad ziemią podziwialiśmy bajkowy krajobraz okolicy Göreme: Dolinę Kościołów, płaskowyże z lasami kamiennych kolumn i samo miasteczko wtopione w skały. Pierwsze promienie słońca urządzały w jego uliczkach teatr cieni. Widok doliny zamykał Erciyes Dağı, najwyższy szczyt Anatolii. Ta wizyta w Kapadocji potwierdziła moje wcześniejsze przeczucia. Kraina z wydrążonymi w skałach domami i kościołami, kosmicznymi grzybami, podziemnymi miastami mnichów jest magiczna, zaczaruje każdego. Ale koniecznie trzeba poznać ją bliżej: na pierwszym, drugim i trzecim poziomie wtajemniczenia, pod ziemią, na ziemi i w powietrzu.