Jeśli moja córka kiedyś to przeczyta, spokojnie będzie mogła mnie szantażować... Ale trudno, opowiadam. Chodziłam do XII LO im. Jose Marti na Żoliborzu. Byłam szkolną aktywistką: przewodniczyłam samorządowi, występowałam na apelach, a jednocześnie – rozrabia-łam. Lubiłam wagary (w dzienniczku regularnie sama sobie usprawiedliwiałam nieobecności), na przerwach paliłam za śmietnikiem papierosy (dziś żałuję każdego wypalonego papierosa!), a na szkolną dyskotekę wpuszczałam przez okno kolegów z innego liceum. Za ten ostatni wyczyn groziło mi obniżenie oceny ze sprawowania. Zawsze jednak miałam bardzo dobre wyniki w nauce i wtedy przez pokój nauczycielski przetoczyła się dyskusja, czy mi tego nie darować, żeby nie „popsuć mi świadectwa”. Darowali!

Do szkoły jeździłam motocyklem MZ150 (żeby go kupić, sprzedałam gitarę), choć nie miałam uprawnień, bo przecież byłam za młoda na prawo jazdy. Raz zaparkowałam motor na miejscu dla dyrektora i dostałam uwagę. Na lekcjach zjawiałam się w mundurze armii amerykańskiej, marzyłam, żeby zostać żołnierzem. W swoim pokoju powiesiłam na suficie siatkę maskującą, spałam na podłodze w śpiworze, żeby hartować ciało i ducha. Jako 17-latka poszłam z kolegami na komisję wojskową i oświadczyłam, że chcę służyć w armii. Usłyszałam, że najwyżej mogę zostać sanitariuszką, i totalnie mnie to obraziło. Tak jak wtedy, gdy profesor Taciak ostrzegła mnie, że na świadectwie maturalnym będę miała ocenę mierną z matematyki. W ramach buntu nie chciałam się poprawiać.

I? Odbieram świadectwo i oczom nie wierzę – kochana pani profesor sama poprawiła mi ocenę, ale kazała obiecać, że nie pójdę na studia związane z matematyką. Tak się jednak złożyło, że skończyłam zarządzanie z wyróżnieniem, a potem zrobiłam dyplom MBA (także z wyróżnieniem). Pani profesor, przepraszam i dziękuję!