Pewnego ranka w dżungli jak zwykle zjedliśmy na śniadanie trochę fariñi, czyli kaszy z manioku polanej wodą. Ma ona tę cudowną właściwość, że pęcznieje pod wpływem wilgoci i szybko zapełnia żołądek.
Po pewnym czasie jednak głód powraca, jeszcze bardziej natarczywy.
Po trzech dniach wiosłowania w naszym worku z fariñą zalęgły się wielkie czarne muchy. Walczyliśmy z nimi o każde ziarenko, bo nie było nic innego do jedzenia.
Podczas pory deszczowej trudno jest łowić ryby, a na wyprawy myśliwskie nie mieliśmy czasu. Towarzyszący mi Indianie cierpieli w milczeniu, a dla mnie każdy ptak zrywający się z gałęzi do lotu był widokiem utraconej kolacji.

Kiedy po 10 dniach dotarliśmy wreszcie do maleńkiej wioski, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam na brzegu, była wielka gliniana patelnia. To obowiązkowe wyposażenie każdej indiańskiej osady, podobnie jak sito w kształcie tuby – wynalazek, dzięki któremu można wycisnąć truciznę z niektórych odmian manioku, by nadawał się do zjedzenia.
Każda indiańska dziewczynka potrafi znaleźć bulwy manioku i zamienić na fariñe albo kasawę.