Moje serce było złamane od zawsze: jedna część należała do muzyki, druga do filmu. Chodziłam do szkoły muzycznej i jednocześnie marzyłam, żeby zostać reżyserem. Będąc nastolatką zakochałam się w magii kina. Zrywałam się ze szkoły i oglądałam pięć filmów dziennie, za każdym razem przeżywając nowe życie. Potem skrzykiwałam koleżanki, wymyślałam fabułę, dawałam kamerę tacie i kazałam mu nas filmować. Robiłam dokumenty o swoim liceum, kręciłam teledyski. Dostałam się na reżyserię w łódzkiej Filmówce i wówczas przyszło przebudzenie. Zapytałam siebie: „Gdzie jest moja rewolucja?”. Poczułam, że mój debiut – „Dzień kobiet” – musi być kinem społecznym. Miałam szczęście. Opowieść przyszła do mnie sama. Zafascynowała mnie postać pracownicy supermarketu, która traci wszystko, a jednak wygrywa. Do tej roli szukałam wyjątkowej aktorki. Na casting zgłosiło się wiele kandydatek. Miałam nosa, wybrałam Kasię Kwiatkowską. Była najlepsza. Cztery lata życia oddałam temu filmowi. Zanim padł pierwszy klaps, studiowałam akta sądowe, aby autentycznie zbudować sceny. Spotykałam się z ludźmi poszkodowanymi przez sieci handlowe, kasjerki opowiadały niesamowite historie. Przed pierwszym pokazem filmu czułam się niczym uczeń przed egzaminem. Siedziałam jak na szpilkach i czekałam na reakcję widzów. „Będę gwizdy czy oklaski?” Ścisnęłam za rękę siedzącego obok operatora i powiedziałam: „Boję się”. Wtedy rozległy się brawa, ludzie wstali z krzeseł. Rozkleiłam się ze szczęścia.