Wnikam więc do środka imponującej (jak na Australię!) Katedry Najświętszej Marii Panny.
Przez Hyde Park z fantazyjnie oświetlonymi nocą koronami drzew przechodzę do słynnej wieży Sydney Tower. W 40 sekund za 75 zł 300 metrów windą do nieba. A tam, na górze, panorama perły antypodów. Przez 420 okien do wyboru widać obiekty w śródmieściu, kompleks olimpijski, port i dalej Góry Błękitne na zachodzie i ocean na wschodzie.
Kolejka Monorail, jak sama nazwa wyjaśnia, sunie po jednej szynie wokół City. Pętla trwa pół godziny i służy pogłębieniu przekonania, że mam do czynienia z naprawdę urodziwym miastem. Odkładam aparat na bok i chłonę przyjazną nowoczesność drapaczy chmur. Czas na spacer wielkomiejską, handlową i usługową Pitt St, aż do wody, do The Rocks, kiedyś centrum żeglugi i handlu, ale też prostytucji i rozboju.

Dziś leniwy spacer brukowanymi uliczkami z kolonialną architekturą kończę w Lord Nelson Brewery Hotel, najstarszym pubie w Sydney. Mają tu pięć gatunków własnego piwa, niepowtarzalną atmosferę i świetne widoki na The Rocks.

Już mi się nie chce chodzić, po kilku łykach piwa czuję senność. Tuż obok nabrzeże portowe Circular Quey i promy odchodzące do wszystkich zakamarków sydnejskich zatok. Wybieram prom do Manly i siadam na rufie. Chwytam pocztówkową panoramę miasta: Operę i nie mniej słynny Most Zatokowy.