Miałam wspaniałe dzieciństwo, choć wypadło w strasznych czasach komunizmu. Kiedy się urodziłam, mama właśnie pisała pracę magisterską. W pewnym sensie pisałam więc razem z nią. Rodzice mieszkali wówczas u rodziców mojej mamy, tuż przy krakowskich Plantach. Uwielbiam je do dziś. Dopiero później przenieśli się do własnego domu z ogrodem obok krakowskich Błoni, które też uwielbiam, bo nie ma lepszego miejsca do biegania. A ogrodu w Warszawie brakuje mi najbardziej.

Mama nie wyobrażała sobie, by miała zrezygnować z pracy. Wtedy wydawało mi się, że przychodzi jej to łatwo: praca na uczelni, zajmowanie się domem – co wtedy proste nie było, bo albo wszystkiego brakowało, albo było na kartki – no i jeszcze byłam ja, nie zawsze grzeczna nastolatka. Dopiero po latach zrozumiałam, ile wysiłku ją to wszystko kosztowało. Ale też wpoiła mi przekonanie, że da się pogodzić karierę z rodziną, bo jest osobą, która naszą rodzinę trzyma w ryzach. A fizyka do tej pory jest jej pasją.

W domu zawsze mieliśmy dużo książek, bo – jak to naukowcy – rodzice nigdy na nich nie oszczędzali, chociaż pensje akademickie były dość skromne. Zawsze przywiązywali dużą wagę do mojego wykształcenia. Potrafili we mnie wyrobić miłość do literatury i dzięki nim czytam bardzo dużo. Starali się także, bym pokochała sztukę: malarstwo, teatr, kino. Nauczyli mnie zwiedzać i podróżować. Dzięki nim pokochałam Stany Zjednoczone, bo zabrali mnie w podróż z jednego wybrzeża na drugie. Pieniądze mogły się przydać na coś innego, bo czasy były ciężkie, ale woleli je wydać na tę wyprawę. Do dziś wspominam, jak dość starym fordem mondeo z trzyosobową kanapą z przodu jechaliśmy z Kalifornii w kierunku Nowego Jorku.

Duże znaczenie miały dla mnie spotkania z mądrymi i niezwykłymi ludźmi, którzy bywali w naszym domu. A okazją, kiedy tych gości było najwięcej, były słynne sylwestry na kilkadziesiąt osób. Mama organizowała je co roku z pomocą przyjaciółek. Jeszcze niedawno wspominaliśmy je z ministrem Budzanowskim. Jego rodzice też na nich bywali.

W mojej rodzinie to mama była osobą, która wprowadzała zakazy czy granice tego, co mi wolno, a tata raczej kojarzył się z przyjemnościami. Z nim jako dziecko chodziłam do kina, on nauczył mnie grać w tenisa. Ale za to mama jeździć na nartach. To jej się zwierzałam. Kiedy musiałam się poradzić w jakiejś sprawie – najczęściej sercowej – pytałam, czy nie pójdzie ze mną na spacer na Błonia. A ona już wiedziała, o co chodzi. Zabierałyśmy naszego psa, setera irlandzkiego, i gadałyśmy tak długo, aż mama nie wyjaśniła mi wszystkich wątpliwości. Wciąż mamy ze sobą świetny kontakt.

Kiedy powstała Solidarność, tata zaangażował się w ten ruch. W naszym domu bywali działacze „S”. Gdy zaczął się stan wojenny, a Solidarność została zdelegalizowana, tata współpracował z nielegalnymi strukturami związku. W tym czasie nadal pojawiali się u nas ludzie spod znaku Solidarności. Pamiętam kapitalne spotkania z Andrzejem Szczepkowskim, Januszem Onyszkiewiczem i Tadeuszem Walendowskim, korespondentem Głosu Ameryki, który z naszego telefonu wysyłał korespondencje do Waszyngtonu. Rodzice zawsze włączali się w działalność na rzecz sprawiedliwości i wolności. Oni nauczyli mnie, że trzeba mieć odwagę się przeciwstawić. Ale tata zapłacił za tę odwagę – za współpracę ze zdelegalizowaną Solidarnością został pozbawiony funkcji dziekana.

Ja i moi koledzy też próbowaliśmy spiskować, choć byliśmy wtedy gówniarzami. W stanie wojennym przepisywaliśmy ulotki, ale nie Solidarności, tylko jednej z partii podziemnych. Dość głupie, teraz to widzę. Wtedy mama ostro wkroczyła, bo uznała, że to nie ma sensu. Nie powiedziała jednak ani słowa, gdy solidarnościowe ulotki trzeba było dostarczyć do Nowej Huty. Sama nastam zawiozła samochodem.

Zobacz także:

Nie ma tego złego... Kiedy tata przestał być dziekanem, otrzymał propozycje wykładania w Meksyku, Kanadzie i USA. Już wcześniej wyjeżdżał co roku na wykłady do Kanady. Kiedy byłam dzieckiem, przywiózł mi stamtąd lalkę większą ode mnie. Mam ją do dziś! W Meksyku wykładał dwa lata, a ja z mamą mogłyśmy pojechać do niego na pół roku! To była wspaniała przygoda. Przed wyjazdem napisałyśmy plan zwiedzania: jakie muzea, teatry, wystawy, piramidy i miasta chcemy zobaczyć. I potem to realizowałyśmy. Miłość do wspólnego poznawania świata trwa do dziś.

Rodzice dawali mi dużą swobodę, właściwie w niczym mnie nie ograniczali. Musiałam tylko przestrzegać dwóch punktów: uczyć się i wracać o określonej godzinie do domu. Okropność, prawda?

Mogę powtórzyć to, co kiedyś sobie uświadomiłam – że rodzice dali mi korzenie i skrzydła. Korzenie trzymają mnie w pionie. To przede wszystkim więź z rodziną. Jeśli mam problem, to zawsze zwracam się do rodziców. Wiem, że nie usłyszę słów krytyki, bo sami nauczyli mnie, że nikogo nie powinno się krytykować. Od nich nauczyłam się też szacunku dla drugiego człowieka, woli dialogu, porozumienia i zrozumienia.

A skrzydła? W pewnym momencie rodzice pozwolili mi pójść własną drogą. Dopingowali, bym pracowała na swój sukces, decydowała o własnym życiu. Ale chcieli też, bym nigdy nie zapomniała, że ambicja jest ważna, jednak trzeba zachować równowagę. To znaczy: kariera tak, ale nie kosztem życia rodzinnego. Przekazuję to teraz mojej córce.