Postanowiłem spróbować, po raz trzeci, zdawać do szkoły teatralnej. Groziło mi wojsko, a szkoła mogła wybawić mnie od służby. Nerwy, tłum zdających, po korytarzach chodzą faworyci. W pewnym momencie usłyszałem, że jest tu taka dziewczyna – śmieje się i za chwilę płacze prawdziwymi łzami – ta się fantastycznie nadaje na aktorkę. Pomyślałem, że to nie predyspozycje zawodowe, a raczej objawy schizofrenii. Ale w głowie miałem kocioł. Gdy wreszcie stanąłem przed surowym ciałem pedagogicznym, usłyszałem donośny głos: „Proszę pana, proszę nie wymieniać nazwiska autora ani tytułu utworu, tylko od razu mówić. Czy pan rozumie?”. „Rozumiem”. „Proszę mówić”. „Julian Tuwim, Kwiaty polskie”. I finito.

Kandydat na aktora poszedł do wojska. I znów śmieszny przypadek. W Domu Kultury w Żarach odbywał się konkurs recytatorski. Któregoś dnia oficer wywołał mnie podczas apelu i rozkazał iść na konkurs. Umiałem te nieszczęsne „Kwiaty polskie” Tuwima. Wygrałem. Nawet napisali w gazecie o żołnierzu, który pięknie mówi poezję. Kiedy wróciłem do swej jednostki w Żarach, zrobiło się wokół mnie głośno. Kilku ludzi z dowództwa zobaczyło moje nazwisko w gazecie. Postanowili więc sami sprawdzić, co potrafię. Kazali mi powiedzieć przed całą kompanią wiersz, którym wygrałem konkurs. Zdrętwiałem. Kilkuset żołnierzy, którzy myślą o dziewczynach, przepustce i winie, zainteresować poezją „Kwiatów polskich”. Niewykonalne! Zbłaźnię się, oni mnie wyśmieją. Pomyślałem: „Muszę pokazać, że potrafię zmusić ich do słuchania”. I słuchali. Cała ta niesforna banda przez kilka minut siedziała w kompletnej ciszy, żadnego szmeru. No i znowu mnie wzięło na teatr. Pojechałem do Łodzi na czwarty w życiu egzamin. A tam mnie już znali i orzekli, że owszem, dojrzałem, wydoroślałem. Jak za nic nie chcieli mnie przyjąć, tak od pierwszych dni w szkole byłem objawieniem. Dziwne.