Dominiko, w Twoim życiu duże zmiany.

I tak, i nie. W sprawach osobistych rzeczywiście wiele się zmieniło.

Nie jesteś już żoną.

Nie jestem.

Zmiany są dobre?

Ja wierzę, że zmiany są dobre, że zawsze prowadzą ku lepszemu. Co wię-cej, uważam, że zmiana to najcenniejsza rzecz, jaka może nas w życiu spotkać. Bo tylko dzięki zmianom się rozwijamy. Najpierw jesteśmy wystraszeni, bo zmiana to na początku wstrząs, ale potem zawsze prowadzi nas ku lepszemu.

A skąd wiesz, że na zmianie można zyskać, a nie stracić?

Zobacz także:

Może to zabrzmi nieco dziwnie, ale… z chińskiej filozofii. Sporo czasu spędziłam w Chinach, studiowałam chińskie teksty... Wiesz, że w języku chińskim „kryzys” składa się z dwóch słów? Oznacza „zagrożenie” i „szansę” zarazem. To jest głęboko filozoficzne i bardzo życiowe. W tym momencie mojego życia – bardzo prawdziwe. Zmiana daje nam niepowtarzalną możliwość przeżycia siebie naprawdę. To jest genialny sprawdzian tego, jakie dotychczas było nasze życie. I czy naprawdę było nasze. Myślimy, że wszystko w życiu zaplanujemy raz na zawsze. A przecież życie jest nieprzewidywalne. I właśnie te niespodzianki, zakręty, zaskoczenia uważam w życiu za bardzo cenne.

 

Ale poza zmianą na poziomie bardzo osobistym jest zmiana w życiu zawodowym: robisz program telewizyjny. Czy to nie jest odreagowanie zmian, które odbyły się w Twoim życiu prywatnym? 

Nie, ponieważ pomocą filantropijną zajmuję się już prawie dziesięć lat! To nie jest żadna nowość, to nie stało się przed momentem. Nowością jest to, że mówię o tym głośno. Wcześniej nie byłam gotowa na to, by wyjść z tym do świata, do ludzi, by uczyć innych filantropii. Musiałam sama wiele się nauczyć, by móc w ten świat wprowadzać innych. Wiele osób może odnieść wrażenie, że Dominika Kulczyk nagle zainteresowała się biednymi ludźmi na różnych kontynentach. Nic bardziej mylnego. Powtarzam: zajmuję się filantropią od wielu lat. Teraz mówię o tym głośno. Cieszę się, że ludzie się dowiedzą. Ten program nie jest o mnie, jest o ludziach, którzy potrzebują pomocy, i o tych, którzy z pomagania uczynili sens swojego

życia.

Ale ludzie zobaczą Cię zupełnie inną, niż znali do tej pory z mediów.

Tak. Teraz zobaczą mnie taką, jakiej mnie wcześniej nie znali. A ja? Cóż. Będę musiała się zmierzyć z tym, że nie każdy będzie chciał pozbyć się swoich wcześniejszych wyobrażeń…

Więc kim teraz jesteś?

Jestem sobą. Jestem osobą od lat zajmującą się filantropią. Jestem osobą prowadzącą nowy program „Efekt domina”. I to jest w moim życiu nowe. Chociaż program przygotowywałam już od dwóch lat.

Mówisz, że zajmujesz się tym od wielu lat. Ale na czym konkretnie polegało Twoje pomaganie? Zawoziłaś chorym dzieciom lekarstwa? Kopałaś studnie?

Czasami zakasuję rękawy i pomagam kopać studnie. Pomaganie, filantropia muszą być robione sensownie. Wierzę w pomaganie lokalnym społecznościom, w budowanie razem z nimi infrastruktury: domów, szpitali, szkół, studni, mostów. Trzeba najpierw zrozumieć ich potrzeby, nie bawić się w przemądrzałego Europejczyka, który wie lepiej. Dlatego uważam, że najefektywniej jest wesprzeć fundację, która działa lokalnie, zna potrzeby miejscowej społeczności lepiej niż my. A potem trzeba im pomóc – poprzez dofinansowanie, know-how, osobistą pracę w ramach wolontariatu. Pomóc im zrobić pierwszy krok, dać przysłowiową wędkę, a nie rybę. Oni muszą poczuć, że potrafią wziąć życie w swoje ręce, dosłownie i w przenośni. Wtedy takie pomaganie z nimi zostaje. Tak jak most czy szkoła. Przywożenie leków i jedzenia nie ma często sensu. Zmienia sytuację na chwilę i uzależnia ludzi, którzy taką pomoc dostają…

Ale żeby sensownie pomagać, musiałaś założyć fundację?

Tak. Trzeba to bowiem sensownie zorganizować. Fundacja pomaga mądrze pomagać. Tak, żeby efekt był długotrwały. Rekomendujemy sprawdzone organizacje w krajach rozwijających się – uczciwe, transparentne, efektywne. Więc nie ma obawy, że coś złego się stanie z pieniędzmi darczyńców. Przekazujemy je potrzebującym w stu procentach. A jeśli ktoś chce być wolontariuszem i zamiast wakacji spędzić czas zupełnie inaczej, przeżyć coś, a przede wszystkim zrobić coś dla innych, to niech zostanie wolontariuszem.

Jesteście jedną z najbogatszych rodzin w Polsce. Dlaczego właściwie to robicie? Dlaczego ktoś ma powierzyć pieniądze Kulczykom?

A dlaczego zaufałabyś fundacji Gatesa? Bo wierzyłabyś, że on tych pieniędzy nie weźmie dla siebie. Bo nie musi. A poza tym wiedziałabyś, że je dobrze zainwestuje w społeczeństwo. Bo inwestował je dobrze w biznesie. Bo mądre pomaganie to inwestycja w ludzi.

Brzmi pięknie, ale po co Ci to, Dominiko?

Bo dobre rzeczy nie dzieją się same. Trzeba im pomóc. Bo pomaganie nadaje sens mojemu życiu.

Nie chciałaś być tylko Dominiką Kulczyk, córką swoich rodziców?

Nie uciekam od moich korzeni! Jestem w stu procentach Kulczyk. Moja rodzina jest dla mnie ogromnie ważna i w żadnym wypadku nie przyszłoby mi nawet do głowy, żeby się od niej odżegnywać. Jak mogę odcinać się od tego wszystkiego, co przez te lata od nich dostałam – tego, co było piękne, i tego, co było wyzwaniem. Wszystko było po coś, bo dzięki nim taka właśnie jestem. Ale nie jestem tylko córką...

Jesteś dumna ze swojej rodziny.

Oczywiście. Czuję odpowiedzialność za to, co tworzą rodzice. Bo ten dorobek to nie tylko ogromne zobowiązanie. Jestem ogniwem w łańcuchu rodzinnym. To jest łańcuch budowania dużych firm, zmieniania tym samym polskiej rzeczywistości. I ja też pracuję w rodzinnej firmie Kulczyk Investments.

 

A nie ciąży Ci etykietka córki najbogatszego Polaka, którą media Ci przykleiły?

Za bardzo kocham być wśród ludzi, kocham życie miasta, kreowanie rzeczywistości. I dlatego było jasne, że w którymś momencie zafunkcjonuję jako córka Grażyny i Jana Kulczyków. Nie ma innego wyjścia i nie ma co się obrażać na tę rzeczywistość. Ale we własnym zakresie można spróbować zadziałać tak, żeby być kimś więcej niż „dziedziczką fortuny”. Trzeba wykorzystać swój potencjał i możliwości, jakie daje los.

Kiedy to zrozumiałaś? Czy to się stało wtedy, kiedy Twoja mama budowała Stary Browar w Poznaniu i świetlice dla ubogich dzieci? Albo wtedy, gdy studiowałaś w Rockefeller Foundation strategiczną filantropię?

Stary Browar to była taka pierwsza lekcja, ale ja generalnie zawsze czułam, że jestem swatką pomysłów, ludzi, idei. Cały czas była i jest we mnie duża energia, która musiała znaleźć ujście. Moja energia polega na działaniu, łączeniu, zmienianiu, niegodzeniu się na to, co jest w teraźniejszości, jeśli nie mam do tego przekonania. Zawsze miałam potrzebę, żeby zrobić coś wyrazistego, może wręcz rewolucyjnego, dołożyć do rzeczywistości swój kreatywny zamęt. Jestem typem takiego... „zadymiarzo-kreatora”. (śmiech) Dziś, w dorosłym życiu, gdy ktoś mówi, że czegoś się nie da, to nie wierzę.

Kto Cię uczył odwagi, umiejętności podejmowania ryzyka?

Wszyscy w mojej rodzinie byli odważni wobec rzeczywistości, w której żyli. Nie tolerowali bylejakości i leniwego kompromisu. Zarówno tato, jak i mama.

Hillary Clinton powiedziała, że za sukcesem każdego mężczyzny stoi jakaś fajna kobieta.

Tak, ale Hillary, która to pisze w swoich wspomnieniach, jest jednak zgorzkniała. Pokazuje, że kobiety pracują na drugim planie, na siłę faceta, ale dodaje, że kobieta sukcesu zawsze jest sama. U mnie było inaczej. Moi rodzice bardzo się wspierali. To oni mi pokazali, jak dwoje ludzi może się wzajemnie motywować, dawać sobie siłę, nakręcać się do działania. Obserwowanie rodziców bardzo dużo mi dało. Dziś, jako dojrzała kobieta, widzę to wyraźnie i wierzę, że w fajnym partnerskim związku można razem góry przenosić...

Co dostałaś od mamy, a co od taty?

Jestem już dużą dziewczynką. (śmiech) Nie chcę nieustannie mówić o moim dzieciństwie. Mogę tylko powiedzieć, że są dla mnie najlepszymi rodzicami pod słońcem. I dali mi zestaw wzorców. Niczego więcej już nie mogę chcieć. Teraz jest czas na to, żebym ja sama umiała coś z tym zrobić. Po swojemu. Mogę być tylko wdzięczna, że miałam inspirację, genialny punkt startowy, który powoduje, że teraz po prostu dobrze się czuję w swojej skórze. To, co mam, mam dzięki nim. Ale swoje własne życie trzeba przeżyć samemu.

Łatwo Ci mówić, bo jednak masz niezwykłe zaplecze.

Jestem szczęściarą, zawsze to mówiłam. Mam świetnych ludzi wokół siebie, przyjaciół, współpracowników. Teraz zaangażowana jestem w firmę, którą mój ojciec tworzył od dawna i ciężko na to pracował. To prawda, fajnie idzie się do pracy robić coś, w co wierzyli ojciec, mama. Patrzyłam na nich z zachwytem, podziwiałam ich, uczyłam się. Bo zawsze mieli pasję i cel. Oni teraz ufają mi na tyle, że mogę dalej to dziedzictwo pomnażać i jednocześnie realizować moje pasje. Liczę, że potem przejmą to moje dzieci. To jest koło życia.

Teraz jest w Tobie wdzięczność, ale nigdy się przeciwko nim nie buntowałaś?

Oczywiście, że się buntowałam, jak każdy młody człowiek. Takim buntem, moim zdaniem, był wyjazd do Chin na studia. Przecież oni tu umierali ze strachu, że ich ukochana córeczka mieszka gdzieś w akademiku w Pekinie, w niezbyt sterylnych warunkach. Ale nadchodzi w życiu taki moment, że przestajemy się ciągle oglądać na przeszłość. Bo ile można coś komuś zawdzięczać lub oceniać wszystko   w kontekście przeszłości. Zwłaszcza kiedy dostało się tak dużo.

Twoje podróże do Afryki, do Azji, działalność charytatywna są rodzajem takiego wychodzenia z „rzeczywistości wygodnej”. To musiała być Twoja szkoła życia. To tam uczyłaś się być silną i niezależną.

Nie lubię łatwego życia. Tak, to było i jest moje wielkie wyzwanie. Podczas ostatniej wyprawy do Azji widziałam, jak zginął jeden z dwóch braci – ofiara huraganu Yolanda. Na dom, w którym mieszkali, spadło drzewo. Ten, który przeżył, wyszedł tylko na moment do sklepu. Kiedy wrócił, drzewo już leżało na jego domu. Wszedł i zobaczył konającego brata. Na rękach niósł go do szpitala, a sąsiedzi trzymali wielką butlę z tlenem, żeby utrzymać go przy życiu. Jak widzisz takie zdarzenia, to nabierasz pokory wobec życia.

I przylatujesz do Warszawy, do domu, patrzysz na swoje dzieci przy kolacji... To musi być trudne.

Lecę z powrotem trzydzieści godzin... Ale zapomnieć się nie da.

Przywiązujesz się do ludzi, których spotykasz na innych kontynentach?

Tak. Na przykład na Filipinach poznałam dziewczynkę, która ma czternaście lat. Jest najstarsza z szóstki rodzeństwa. Mieszkają w łazience, która ocalała z domu, a właściwie z takiej blaszanej konstrukcji mającej może kilka metrów kwadratowych. I ta dziewczynka opiekuje się piątką swojego rodzeństwa, bo mama ich opuściła. Starsze dziewczynki piorą, gotują i wstyd im się przyznać przed sąsiadami, że nie mają mamy. Z pomocą wolontariuszy z różnych organizacji odgruzowujemy domy, żeby postawić następne. Organizujemy obiady, po które przychodzą opuszczone dzieci.

 

Nie wiem, Dominiko, jak Ty jesteś w stanie pomieścić w sobie tak skrajne światy...

To nie jest łatwe. Kiedy stoję przy dziewczynce, która opiekuje się piątką swego rodzeństwa – choć nie powinnam – czasami płaczę. Ale szybko się opanowuję. Bo to ona ma ciężkie życie. Ona patrzy na mnie, jak na kogoś, kto przyjechał jej pomóc. Problem moich emocji staram się zostawić gdzieś z boku. Jak zresztą wszyscy, którzy przyjeżdżają tam pomagać. Musimy być silni dla tych ludzi. Jedziemy tam, żeby pomagać, nie rozklejać się. Zresztą, każdy z wolontariuszy, których tam spotkałam, mówi to samo: że dostał więcej niż dał, że te przeżycia są nie do zastąpienia, że są nieporównywalne z niczym innym.  Bo dobro dane innym zawsze do nas powraca.

To Twoja filozofi a życiowa. W myśl tej zasady wychowujesz dzieci?

Oczywiście. I uczę dzieci, żeby szły za swoim głosem. Bo ja idę za swoim. Moim zdaniem, trzeba uszanować to, że dzieci są odrębnymi bytami i my ich nie mamy dla siebie. Powinniśmy w którymś momencie życia wypuścić je jak strzały. Tylko kierunek możemy obrać... One nie są dla nas. Myślę, że największą radością rodzica jest to, kiedy widzi, że dzieci idą swoją własną drogą, że są spełnione i szczęśliwe.

Myślę sobie, że to musi być niesamowite, jak syn i córka patrzą na taką mamę.

Mam nadzieję, że ich inspiruję… Moje dzieci nie muszą się wszystkim podobać, nie muszą pełnić jakichś ról społecznych, nie muszą wykonywać rzeczy, które ich nie interesują. „Musieć” to takie słowo, jak „wina”. Tkwienie w przymusie, w nieustannym poczuciu winy do niczego nas nie prowadzi. Do niczego poza poczuciem bólu, niekochania siebie i konstatacją, że jestem beznadziejny...

Prowadzisz intensywne zawodowe życie w podróży. Miałaś już dość bycia mamą?

Nigdy. Kocham być mamą! Ja zawsze byłam mamą, która nie zrezygnowała z pracy, i bardzo się z tego cieszę. Kiedy dzieci były małe, to praca zawodowa była na drugim planie i najwięcej czasu poświęcałam rodzinie. Często brałam je ze sobą w podróże. Po prostu pokazywałam im, czym się zajmuję, jak wygląda moja praca. Moje dzieci zawsze wiedziały, czym zawodowo żyję, jakie mam ambicje i plany. Starałam się im pokazywać prawdziwy świat. Być blisko ważnych spraw. One wiedziały, jak jestem zaangażowana w działalność charytatywną.

Twoje dzieci widzą, jak ich mama buduje szkołę czy szpital. To imponujące. A jednocześnie przecież córka jest księżniczką, syn księciem...

Weronika oprócz tego, że jest księżniczką i jak każda dziewczynka chce być księżniczką, to uczy się, że to jest zobowiązanie. Studiowanie przeszłości rodzinnej zostawiam Jasiowi. On jest w tym świetny. Ja wolę, żeby księżniczki budowały studnie i szpitale. Niech nie żyją tylko tym, czy sukienka ma być różowa czy fioletowa. Jeśli dostają od nas wzorzec, że życie polega na tym, żeby zdobyć następną zabawkę lub żeby czekać na księcia na białym koniu, to będzie to porażka. Jeśli damy dzieciom przekaz, że wszystko im się należy, to zrobimy im ogromną krzywdę. Bo takie dzieci potem mało co będą w stanie docenić. Będą nastawione na branie. I zawsze będzie im za mało. Bo przecież zawsze można mieć więcej... Zabieram dzieci na niektóre wyprawy. Ostatnio były w Tanzanii. I widziały tam szkoły, w których dzieci oprócz ławki i jednego zeszytu nie mają nic, gdzie jedzenie mają co drugi dzień, ale cieszą się, że w ogóle mogą być w szkole.

Rozmawiasz z dziećmi na trudne tematy?

Bardzo często. Nawet jak wyjeżdżam w jakieś delegacje biznesowe do Europy, to córeczka pyta: „Mamusiu, gdzie jesteś? Czy już zbudowałaś szkołę?”. I mówi, że chce ze mną jechać. Albo syn pyta: „Mamo, a dlaczego na Filipinach był tajfun? A jak powstają tajfuny? I dlaczego ludzie stracili domy?”. Oczywiście, to jeden z wielu tematów. Śmiejemy się, cieszymy sobą, wygłupiamy. Ale dzieci nie można chować w odrealnieniu, w idealnych scenariuszach. Dlatego zabieram syna do Afryki, odwiedzam kopalnie, w których udziałowcem jest Kulczyk Investments. Pokazuję mu, czym zajmują się dziadek, mama i wujek, i jak ciężko pracują. I on jest z tego dumny. Nie robię tego dla zabawy. Syn widzi, ile wysiłku wkładamy w to, żeby zbudować świetną polską rodzinną firmę, którą jako prezes prowadzi wujek Sebastian, a mama będąc w radzie nadzorczej dba o jej politykę społeczną, o filantropię, odpowiedzialny biznes. Najważniejsze, żeby się uzupełniać!

A nie masz takiego ucisku w sercu, że już dwa tygodnie Cię nie było i nie przytuliłaś dzieci?

Są z tatą. A poza tym nie można tłumaczyć się dzieciom z tego, że robiło się coś, co się kocha i co jest dla nas ważne.

Ale jako matka nie jesteś rozdarta?

Bywam. Ale coraz mniej, bo wiem, że one są – mam nadzieję – dumne z tego, co robię. Wiem, że byłyby nieszczęśliwe z matką, która nie robi tego, co kocha. Nieszczęśliwi rodzice nie wychowują szczęśliwych dzieci. Gdybym nie robiła tego, co ma dla mnie sens, miałabym smutne oczy. A tak przyjeżdżam i – mówiąc metaforycznie – unoszę się nad ziemią, nawet jak jestem zmęczona. Kiedy wracam, przytulamy się do siebie, spędzamy więcej czasu tylko we trójkę w domu. Oczywiście, że pracując, bardzo za nimi tęsknię, ale nie wpędzam się w poczucie winy, bo to nie ma sensu. Co to poczucie winy ma mi dać? To, że będę się mniej cieszyła z marzenia, które realizuję? Wolę budować siebie jako silną kobietę, silną matkę. Dawać innym siłę, a nie im ją zabierać...

 

A nie chciałabyś być tylko mamą? To też jest wyzwanie.

Oczywiście, ale to nie jest dla mnie.   Po prostu. Moje dzieci są sensem tego wszystkiego, co robię – w pracy w firmie i fundacji. Nie mogę jednak udawać, że spełnieniem byłoby tylko bycie przy nich. Bo tak nie jest. Wiem, że miałabym do nich żal, że poświęciłam swoje marzenia dla nich. Poza tym, one mnie o to nie proszą. Nie chcę być za dwadzieścia lat zgorzkniałą panią, która obwieszcza światu swoje poświęcenie, żądając zapłaty i wymagając,   aby dzieci oddały mi w całości swoje życie, jak ja im kiedyś, bo brzmiałoby to jak odbieranie długu – długu, którego one wcale nie zaciągnęły. To jest szkodliwe, to jest chore. I to właśnie powoduje, że potem ludzie siedzą przy wigilijnym stole i mają do siebie pretensje. Nikt nie lubi słuchać ciągłych wyrzutów. Nikt nie lubi stale słuchać, że ma w stosunku do kogoś dług. Ludzie nienawidzą być dłużnikami.

Nie boisz się zarzutu, że to pomaganie jest  fanaberią bogatej dziewczyny?

Ja nie staram się nikomu niczego udowadniać. Kocham to robić. Zawsze to kochałam. To moje powołanie, moja ogromna pasja, którą chcę się podzielić z innymi. To była moja pasja od czasów, kiedy chciałam być reporterem wojennym. Po prostu jestem uczciwa w realizacji swoich marzeń.

I one doprowadziły Cię do tego, że robisz dla TVN program „Efekt domina”?

Chcę dotrzeć z moimi ideami do większego grona ludzi. Do tej pory zajmowałam się tematami społecznymi, pomocą rozwojową, doradztwem, nie mówiąc o tym publicznie. Ale zdałam sobie sprawę, że w momencie, kiedy z mojej działalności powstanie reportaż, to dużo więcej ludzi usłyszy o tym, co można dla świata zrobić. Poczułam, że muszę to ludziom opowiedzieć. Bo uważam, że gdy robimy coś dla innych, to każdy jest wygrany. To jest coś, co jest prezentem nie tylko dla tych, którzy dostają szanse na lepszy los, ale również dla tych, którzy dają. Tak mówią wszyscy, którzy działają w filantropii. Dają, ale dużo więcej dostają.

Mogłabyś to robić bez rozgłosu.

Mogłabym, ale telewizja jest potrzebna po to, by pokazać ludziom, że też mają wybór. Ten program to rejestracja tego, jaki jest świat, z czym się boryka. Rejestracja tego, jak wiele ludzie muszą mieć w sobie siły i hartu ducha, żeby żyć. I najważniejsze – to jest rejestracja tego, co można zrobić, żeby im pomóc.

Ale wiesz, że się pojawią zarzuty, że w Polsce jest tyle do zrobienia, że dzieci też głodują...

Ale w Polsce nie ma szóstki dzieci, które żyją same od wielu miesięcy, bez dachu nad głową i bez opieki dorosłych. Mamy jednak rozwinięty system opieki socjalnej. Oczywiście, zawsze jest coś do zrobienia. Ja kocham Polskę i uważam, że właśnie moja polskość, mój patriotyzm objawia się tym, że ludzie, Polacy, mogą poczuć się dumni, że coś robią dla świata. Przecież w latach 80. dostawaliśmy paczki, świat coś robił dla nas. I, moim zdaniem, teraz jest czas, żeby zrobić coś dla innych. Poza tym, w Polsce moja rodzina wspiera wiele inicjatyw, jak chociażby Polski Komitet Olimpijski. Jesteśmy sponsorem strategicznym polskiej reprezentacji w Soczi. Dla mnie to szczególny czas, bo nasi tak dobrze radzą sobie na igrzyskach. Wierzę, że także dzięki naszemu zaangażowaniu.

A może Ty po prostu chciałabyś być gwiazdą telewizyjną?

Nie. Nie chcę być gwiazdą. Chcę zamienić się z osoby rozpoznawalnej z tego, że jest bogata i założyła ładne buty pod kolor sukienki – w osobę, która mówi coś, co jest czasem niewygodne, wkłada kij w mrowisko. Ja chcę przekuć swoją rozpoznawalność związaną z tym wszystkim, z czym w pierwszym odruchu się mnie kojarzy, na rozpoznawalność, która ma sens. Wykorzystuję rodzinne pieniądze, żeby pomagać. Czy to źle? Czy ciągle muszę się z tego tłumaczyć?!

Ponieważ namawiasz do pomagania, powiedz, jak konkretnie ma to wyglądać. Co zwykły widz, który sobie siedzi w kapciach i ogląda Twój program, może zrobić?

Nie każdy musi zaraz pojechać na koniec świata i kopać studnie. Ten program jest o tym, że trzeba otworzyć oczy i zobaczyć, że są inni ludzie, którzy żyją bardzo ciężkim życiem. I zgadzam się, że w pierwszym odruchu, patrząc na to, można tylko usiąść i płakać. Ale po tym przychodzi refleksja, wcale nie smutna: ten świat jest trudny, ale piękny. I jeśli jest beznadziejnie, to może być już tylko lepiej. I my możemy to zmienić. Każdy z nas, na swoją skalę. Bo my w świecie cywilizowanym mamy dużo lepiej i żyjemy trochę w złotej klatce. Wystarczy chcieć i się rozejrzeć. To może być wyprowadzenie psa sąsiadce staruszce czy podróż wolontariusza na inny kontynent. Ja wierzę w takie magiczne koło – im więcej dajesz, tym więcej do ciebie wraca...

 

Ale konkretnie powiedz, co możemy zrobić?

Konkretnie – można przekazać pieniądze dla fundacji, a my każdą złotówkę przekażemy wybranej przez darczyńcę organizacji. Ale można też się zgłosić i zostać wolontariuszem. Pamiętam, jak jeden z wolontariuszy powiedział mi, że tak bardzo zależy mu na wybudowaniu szkoły na Madagaskarze, bo kto wie, może pośród dzieci, którym pomógł, żyje jakiś młody Einstein. A nawet jeśli nie – to dzięki niemu kilkoro dzieci po prostu nauczy się pisać i czytać. Będzie miało szanse na pierwszy krok w stronę godnego życia. To, co dla nas znaczy niewiele, dla innych znaczy wszystko...

Można powiedzieć, że zapoczątkowujesz nową modę: modę na pomaganie, na wolontariat.

Bardzo chciałabym, żeby można było tak powiedzieć. Ale to nie ja zapoczątkowałam. Ludzie robią to od dawna. Ja postanowiłam pokazywać wolontariuszy w moich programach i mówić o tym gło śno. Bo pomaganie jest super! Jeśli już mamy się na coś ścigać, to lepiej na liczbę wybudowanych szkół niż na to, kto ma lepszy gadżet czy ładniejszą sukienkę. Ja w każdym razie wybieram ten rodzaj snobizmu. Snobizmu na pomaganie.

Zawsze bardzo Cię nosiło po świecie. Angażowałaś się w pomoc humanitarną, aktywizowałaś wolontariuszy, budowałaś szpitale i kopałaś studnie, a tak naprawdę najważniejsze jest to że dokopałaś się do siebie samej...

Tak. Trzeba sobie dać prawo, żeby się do siebie dokopać. Aby się to stało, nie trzeba wybrać się do Boliwii i zbudować tam mostu. Taką podróż każdy sam odbywa na własną rękę...

I nie żal Ci tego, co zostawiłaś? Że nie będziesz już księżną? Nie będziesz żoną. Nikt Ci nie odradzał tych decyzji?

Nie. Dla mnie etykiety nie mają znaczenia. Bo co to dziś znaczy być księżną? Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że ważniejsze od tego jest – być sobą. Pozwoliłam sobie na luksus bycia sobą. I dostałam już za to swoją nagrodę. Największą. Ogromną satysfakcję, większą niż cokolwiek innego. Zyskałam prawdę. A prawda nigdy nie jest egoistyczna. Przecież wszyscy znamy to mądre zdanie: „Prawda nas wyzwoli”. Prawda jest szukaniem sensu w świecie. Jak się to wie, to człowiek się nie boi.

I dlatego robiłaś to wszystko bez lęku?

Lęk jest jak chodzenie we mgle, po ciemku. Łatwo sobie wtedy zrobić krzywdę. Lęk cię otumania, ogłupia, odciąga od prawdy. Byłam kiedyś w podróży filantropijnej, gdzie spotkałam ludzi, którzy wyznają Wende – najstarsze afrykańskie wierzenia. To jest myślenie o życiu, w którym zakładamy, że jesteśmy częścią większej całości. Gdy to zaakceptujesz, zaczynasz czuć, że nie jesteś oddzielonym bytem i wtedy nie ma samotności. Ja dzięki rozmowom z nimi poczułam, że nie jestem sama. A strach jest tylko w naszej głowie. Przestałam się bać. Zdałam sobie sprawę, że z najtrudniejszej sytuacji zawsze jest jakieś wyjście, jakaś inna droga. Staram się odcinać od siebie myślenie, że świat jest dla mnie zagrożeniem, że wokół mnie są ludzie, którzy chcą mnie zranić. Jeśli tak myślimy, wpadamy w pułapkę, którą zastawiamy sami na siebie. Największą krzywdę, jaką możemy sobie zrobić, to myśleć, że jesteśmy nieszczęśliwi i że jesteśmy samotni. Przecież nigdy się nie rozstaniemy ze swoimi wspomnieniami. Nigdy się nie rozstaniemy z tym, co przeżyliśmy wspólnie. Bo to nas zbudowało. Tak naprawdę nigdy nie rozstaniesz się ze swoją matką, ojcem, bratem, mężem. Zawsze masz ich w głowie, w swoim DNA. Z byłym mężem już na zawsze będą łączyć mnie dzieci. Nie jestem już żoną, ale jestem mamą, dla której najważniejsze są najukochańsze dzieci i ich szczęście.

Rozumiem, że na wszystko to, co się ostatnio wydarzyło, patrzysz z optymizmem.

Wszystko, co się wydarzyło, miało głęboki sens. Nasze dzieci miały przyjść na ten świat, miały mieć tę właśnie mamę i tego właśnie ojca. Zawsze z Jasiem tak im mówiliśmy – że one sobie nas wybrały. I to się nie zmieni. Zawsze będziemy ich rodzicami. I zawsze będą miały naszą miłość. Myślę też, że to właśnie jest szacunek i szczerość wobec drugiej osoby – pozwolić jej odejść. Pozwolić jej i sobie być szczerym.

Budujesz więc swój świat na szczerości?

Tak. Ja jestem bardzo emocjonalna, nie chcę walczyć z moją naturą. Kocham być prawdziwa i kocham być sobą.

A jeśli to boli?

Ja wierzę, że wszystkie rany kiedyś się zabliźnią. Albo inaczej – wiem, że każda potyczka i każda rana ma sens. Jestem teraz na etapie, który komuś może się wydać ucieczką w idealizm, ale wszystkim, którzy dali mi „popalić” i każde sytuacji, która „dała mi w kość” – jestem wdzięczna.

Dojrzałaś?

Dojrzewamy całe życie.

Jaki jest teraz Twój cel, Dominiko? Na czym się skupisz?

Teraz priorytetem jest program „Efekt domina” oraz wspieranie mojego ojca i brata w firmie. Bo poza tym, że gdzieś na innych kontynentach zarabiamy i czerpiemy korzyści, to musimy coś dać od siebie. Dziś nie wolno nieodpowiedzialnie robić interesów, eksploatując społeczeństwo. Należy je wspierać Więc jeśli zbudujemy miejscowym szkołę, to oni po pewnym czasie zasilą firmę swoim intelektem. Jeśli będą mieli co jeść, to nie będą robili rewolucji, bo wywracanie porządku nie będzie miało dla nich sensu. Im więcej dajemy tym więcej do nas powróci. To się sprawdza także w biznesie. To nowoczesne myślenie o biznesie. Widzę w Tobie rewolucjonistkę. Można powiedzieć że Dominika Kulczyk wiedzie lud na barykady. Nie na barykady, tylko na budowę (śmiech)

A co konkretnie będziecie budować?

W Kambodży domy dla bezdomnych Na Filipinach odgruzowujemy miasto po to, żeby domy mogły powstać W Togo – panele solarne dla szpitala żeby dzieci mogły się rodzić przy działającym sprzęcie medycznym. W Nikaragui – most, żeby lekarz mógł przyjechać z wioski po drugiej stronie rzeki w pięć minut, a nie w trzy godziny. W Iraku szpital w obozie dla uchodźców. A resztę zobaczycie w programie „Efekt domina”. Bo to naprawdę działa jak efekt domina. Jeden gest czy zdarzenie uruchamia kolejne i może wywołać całą lawinę pozytywnych zdarzeń. Trzeba mieć tylko od wagę, żeby to zrobić. Wprawić w ruch tę pierwszą kostkę. Bo jak bierzesz życie w swoje ręce, to chce ci się żyć Teraz wszystko się może zdarzyć. I to jest genialne!

Masz w sobie siłę, żeby te wszystkie zmiany udźwignąć?

Mam. Najwyżej będę upadać. Ale znowu się podniosę. Bo ja po prostu wierzę, że to, co robię, ma sens. A jak człowiek w coś wierzy, to umie obronić przed całym światem swoją prawdę Trzeba tylko ruszyć pierwszą kostkę domina...