Maluje Pani odważne, poruszające wyobraźnię akty kobiece. Czym dla Pani jest erotyka?

Erotyka to nie tylko seks, wąska talia i długie nogi. To również zachowanie, sposób siedzenia i tematy rozmów. Nie maluję czystej erotyki, tylko kobiecość. Lubię kobiety, jestem ich przyjaciółką, dobrze je znam. Dobrze wiem, jak to jest być kobietą w związku, kobietą kochaną, ale też kobietą zdradzoną. 

A jak to jest być kobietą po prostu?

We mnie kobietę wykształcił Paryż. Wyjechałam tam w najważniejszym momencie swojego życia, gdy miałam 18 lat. Grzeczna dziewczynka z dobrego domu, z socjalistycznego kraju, w Paryżu nauczyła się, jak się ubierać, jak używać perfum, jak się poruszać, ale też, jak zajmować się dziećmi. To była szkoła kobiecości we wszelkich jej aspektach. 

Powiedziała Pani, że wie, jak to jest być kobietą kochaną. Co Pani pozostało po mężczyznach, z którymi związki się skończyły?

Najważniejsze oczywiście są dzieci, Chris i Jovan. Poza tym została mi mądrość. Zdążyłam poznać życie na tyle, żeby mieć pewność, że w stu procentach mogę liczyć tylko na siebie. 

To optymistyczny wniosek czy rozczarowanie?

Zobacz także:

Zdecydowanie optymistyczny. Mój obecny partner zapewnia mi poczucie bezpieczeństwa, ale to nie znaczy, że jak wyjdzie z domu, przestaję czuć się bezpieczna. Przebyłam długą drogę do tego miejsca, w którym teraz jestem. Kiedy poznałam pierwszego męża, byłam młodziutką studentką, czułam się we Francji jeszcze trochę obco. Przed ślubem usłyszałam: „Jeśli wyjdziesz za mnie, nigdy niczego ci nie zabraknie”. 

 

Spełnił swoją obietnicę?

Tak, niczego mi nie brakowało. I właśnie tego potrzebowałam, mając 24 lata. Kiedy miałam 38 lat i wychodziłam za mąż po raz drugi, nie oczekiwałam takich deklaracji, bo byłam już niezależna. Nie szukałam ojca, ale partnera. Teraz, w wieku 53 lat, ważniejsze jest dla mnie jeszcze coś innego: duchowość, akceptacja i wzajemny szacunek. Po drugim rozwodzie przez osiem lat byłam sama. Marzyłam, żeby spotkać mężczyznę uduchowionego, który pokocha nie tylko mnie, ale też moje cztery psy i cztery koty. Zaakceptuje to, że jestem wolnym człowiekiem i lubię pomagać innym. Dostałam wszystko w pakiecie – mój obecny partner jest spełnieniem wszystkich tych marzeń. 

Przyznała Pani, że przez osiem lat była sama. Potrafi Pani żyć bez mężczyzny?

Potrafię, bo mam pasję – malarstwo. Jestem samowystarczalna i niezależna. Zawsze uważałam, że lepiej być samą niż w złym towarzystwie. Dla mnie jest ważne, jakie książki czyta mój mężczyzna, czy mamy wspólne zainteresowania. Nie wytrzymałabym za długo z kimś, kto czyta kryminały. 

Kiedyś powiedziała Pani, że mężczyzn ma się na trochę, dzieci na zawsze. Nie da się mężczyzn mieć na zawsze?

Nie. Po pierwsze: po co? To okropnie nudne przez całe życie czytać jedną książkę. Po drugie: nic nie jest dane raz na zawsze. Tylko miłość do dziecka się nie kończy. Kiedy urodziłam Chrisa, miałam 24 lata, Jovana – 38. Przy pierwszym synu czułam większą odpowiedzialność, bałam się, że coś może mu się stać. Po porodzie przestałam malować, dziecko było czymś tak nowym i niesamowitym, że pochłaniało mnie w stu procentach. Dla drugiego syna jestem o wiele bardziej wyrozumiała, nie zabraniam, nie kontroluję. Nigdy nie udawałam przed moimi dziećmi, że w życiu nie ma niebezpieczeństw. Powtarzałam im: jeśli znam prawdę, zawsze wam pomogę. Byłam matką samotnie wychowującą, musiałam dawać sobie radę – w końcu miałam w domu dwóch dorastających facetów. 

W domu, czyli gdzie?

Od niedawna znowu mieszkam w Paryżu, moi synowie są w Warszawie, a ja do nich dojeżdżam. Mieliśmy już wiele domów. W każdym były moje obrazy, bibeloty, książki, te same zwierzęta. Tylko miejsca się zmieniały. Obaj synowie wychowywali się nad wodą przez pierwsze dziewięć lat swojego życia, tyle że pierwszy syn bawił się na plaży w Saint-Tropez, drugi w Barcelonie. Jovan ma teraz 16 lat i chodzi do polskiej szkoły. Chris ma 29 lat, pracuje we francuskiej firmie w Warszawie i jest Francuzem z krwi i kości. Doskonale zna się na marketingu i sprzedaży, ma wyczucie biznesowe. Jovan z kolei ma duszę artystyczną. 

 

Starszy syn doradza Pani biznesowo?

Bardzo bym chciała, aby tak było. Jestem artystką i świat biznesu trochę mnie przeraża. Na dodatek mam mnóstwo złych doświadczeń z agentami. Jeden z nich próbował mnie okraść, inny leczył swoje kompleksy towarzyskie moim kosztem. Jeszcze inny podczas burzliwego rozstania próbował zatrzymać sobie prawa do mojego... nazwiska! Byłoby cudownie, gdyby pieczę nad moją działalnością artystyczną przejął syn. Na razie wyrywam mu każdą wolną chwilę, a on, na ile tylko pozwala mu czas, dba o moje interesy, pilnuje, żebym nie wpadła w tarapaty. Wreszcie czuję się bezpiecznie również zawodowo. 

W Hiszpanii, gdzie mieszkaliście przez kilka lat, spotkało Was nieszczęście. Z dnia na dzień zniknął Pani marszand z pieniędzmi za obrazy. Jak sobie wtedy poradziliście?

To był najgorszy czas w moim życiu. Agent zdefraudował pieniądze, które dostał za sto moich obrazów. Znaleźliśmy się właściwie na ulicy, tułaliśmy po hotelach, we wrogo nastawionej 
do obcych Katalonii. Chris źle to znosił, był wtedy w klasie maturalnej, a my nagle zostaliśmy bez domu. W ciągu jednego roku mieszkaliśmy aż w dziewięciu hotelach. Marszand za nie nie płacił, więc ciągle się przeprowadzaliśmy. W końcu hotelarze wytoczyli mi sprawy sądowe. Broniłam się sama, bo na adwokata nie było mnie stać. Wytoczyłam sprawę marszandowi i wygrałam, ale pieniędzy nie dostałam od niego do dziś. 

Nikt Pani nie pomógł?

Byłam zupełnie sama. Straciłam cały majątek. W końcu zadzwoniłam do dobrego przyjaciela José Carrerasa, opowiedziałam mu o swojej sytuacji i powiedziałam, że zostały mi tylko trzy obrazy. Kupił je, dzięki czemu mogłam znowu wynająć apartament w dobrej dzielnicy i posłać dzieci do szkoły. Powoli zaczęłam stawać na nogi. Dziś myślę, że uratowało mnie poczucie własnej wartości. Rodzice zawsze mi powtarzali, że mam talent. Mama przed śmiercią powiedziała: cokolwiek cię w życiu spotka, uratuje cię twoja sztuka. Miała rację.  

To poczucie niezależności i siłę wyniosła Pani z domu czy nauczyło tego Panią życie?

Miałam wspaniałych rodziców, bardzo wyrozumiałych. Wszystko w domu koncentrowało się na mnie. Tata był socjologiem, profesorem PAN, ale zarabiał tak mało, że nie był w stanie nas utrzymać. To zadanie wzięła na siebie mama, z zawodu pielęgniarka. Prowadziła prywatną inicjatywę, produkowała strzykawki. Zarabiała dużo pieniędzy. Nigdy nie było problemem, że to mama utrzymuje dom, a nie tata. Tak, poczucie niezależności wyniosłam z domu. Zresztą poczucie elementarnej elegancji także. Rodzice zwracali uwagę nawet na to, jak siedzę przy stole. Pierwsze buty na obcasie kupili mi, kiedy miałam 15 lat. Tata powiedział jednak, że nie wyjdę z domu, dopóki nie nauczę się w nich chodzić. 

 

Marzyła Pani, że zostanie słynną malarką?

Malowałam od dziecka, ale chciałam być aktorką. Pamiętam taką rozmowę z tatą, gdy siedzieliśmy w ogrodzie i zastanawialiśmy się nad wyborem moich studiów. Chciał, żebym wyjechała z Polski, bo wtedy tu nie było przyszłości. Doradzał, abym wybrała inny zawód niż aktorstwo, ale też taki, który łączy się z pasją. W 1983 roku wyjechałam do Paryża studiować rysunek. Dostałam się od razu. Ta sama teczka z moimi pracami dwa razy nie została przyjęta na Akademię Sztuk Pięknych w Łodzi. 

Wielkie gwiazdy na całym świecie mają w swoich kolekcjach Pani obrazy. 

Jeszcze gdy mieszkałam w Saint-Tropez, dekorowałam wnętrza w salonach Cartier. Wisiały tam też moje obrazy, na które zwracali uwagę klienci. To właśnie tam jeden z moich obrazów kupił Elton John. Inny, w galerii na wyspie St Barthélemy – Madonna. Z kolei w hotelu Carte D’Or w Paryżu, którego dyrektor lubił moje obrazy i ciągle wieszał je na ścianach – kupili je Michael Jackson i grupa The Who. No i José Carreras ma ich pięć.  

Jest Pani szczęśliwa? 

Bywam – kiedy maluję i kiedy mam wenę. Kiedy jestem zakochana, a moje dzieci są szczęśliwe. Nie wpadam jednak w euforię, szczęśliwa po prostu bywam. Najlepsze, co człowiek zdobywa z czasem, są cierpliwość i pokora.