Janina Paradowska mogła zostać politykiem albo aktorką. Była jedną z najbardziej znanych komentatorek politycznych. Zawsze miała dystans do polityki, nawet kiedy na jej oczach dokonywały się przewroty. I do życia, także w tych najbardziej dramatycznych chwilach.

Wywiad z Janiną Paradowską znalazł się w przedostatnim numerze "Gali". Jest to fragment książki "Mistrzynie" autorstwa Anny Luboń, dziennikarki działu Kultura magazynu "Gala". Dziś przypominamy zapis rozmowy.

Anna Luboń, "Gala": Czy dziennikarz polityczny może być obiektywny? Jak udaje się Pani zachować dystans?

Janina Paradowska: Nie piszę manifestów. Oczywiście, mam swoje poglądy, partie i ludzi, na których głosuję. Ale w ramach własnych poglądów staram się zachować powściągliwość. A dystans? Zawsze miałam taki stosunek  do świata. Może dlatego, że pochodzę  z Krakowa. Kiedy przyjechałam do Warszawy na studia dziennikarskie, zderzyłam się z zupełnie obcymi dla mnie emocjami. Był 1968 rok, wpadłam w sam środek awantury syjonistycznej, której kompletnie nie rozumiałam. W moim krakowskim środowisku tego nie było.

Zawsze mnie to zastanawia, że Kraków jest z jednej strony mieszczańskim, konserwatywnym miastem, a z drugiej – to właśnie tam powstawały najbardziej awangardowe teatry i odważne idee.

To prawda, miasto było konserwatywne, ale tym chętniej wbijało się w ten konserwatyzm szpile. Piwnica Pod Baranami nie mogła wyrosnąć na gruncie warszawskim. W Krakowie zderzało się wtedy bujne życie studenckie, młoda inteligencja z mieszczaństwem. I nic tam nigdy nie było uwikłane bezpośrednio w politykę. Kraków jest miejscem, w którym zawsze czułam się, i wciąż się czuję, zakotwiczona. To miasto odciska się w człowieku na całe życie, bez względu na to, gdzie mieszka. Mój drugi mąż Jerzy Zimowski też pochodził z Krakowa, byliśmy prawie równolatkami i chociaż wtedy się nie znaliśmy, wyrastaliśmy na tych samych premierach, książkach, wydarzeniach. decyzja o kupieniu mieszkania w Krakowie była wspólna, planowaliśmy, że jeśli kiedyś nastąpi jakaś emerytura, to przeniesiemy się tam. Po śmierci męża sprzedałam to mieszkanie  i kupiłam inne, na Kazimierzu. Ono mi daje poczucie komfortu, że zawsze mogę wziąć torebkę, pojechać tam i nadal być u siebie.

Jak wspomina Pani dzielnicę Kazimierz ze swojego dzieciństwa?

Zobacz także:

Raczej smutno. Tamte miejsca kojarzyły mi się z pobytem brata w szpitalu, szalała wtedy gruźlica, nosiłyśmy z mamą rosołki,  żeby się wzmocnił. Mój Kraków kończył się na kinie Warszawa, generalnie zaś w obrębie tak zwanej drugiej obwodnicy wyznaczonej Alejami Trzech Wieszczów. Ja, ze względu na studia i Jaszczury [klub Pod Jaszczurami – przyp. red.], miałam interesy głównie w obrębie Plant. Mieszkałam w samym centrum, przy kościele Karmelitów.

Była Pani wychowywana na samodzielną kobietę?

Trudno powiedzieć, że byłam wychowywana, to się samo układało. W 1946 roku moi rodzice przenieśli się z Tczycy do Zabrza. Ojciec był przedwojennym urzędnikiem państwowym, ówczesny prezydent Zabrza zaproponował mu pracę w nowo tworzącej się administracji na Ziemiach Odzyskanych. Został naczelnikiem wydziału finansowego. Mieszkaliśmy tam przez kilka lat, jako dziecko postrzegałam to jako raj: wielkie poniemieckie mieszkanie, wielki ogród. Ale moja mama czuła się tam bardzo źle. Był też strach przed odwetem. Mieliśmy służącą Millerową, która mówiła mamie: „Pani Paradowska, ma pani małe dzieci, niech pani stąd wyjeżdża, bo jak nasi przyjdą, będzie za późno”. Mama zabrała mnie oraz siostrę i przeniosła się do Krakowa, gdzie miała mieszkanie po swojej siostrze. Ojciec zmarł wcześnie, w 1955 roku. Miałam  13 lat, a moja siostra – dziewięć i bardzo śmierć taty przeżyła. Zostałyśmy z mamą, brat wyjechał na studia do łodzi. Ta samodzielność, o którą pani pyta, była wpisana w nasze życie. Była konieczna. Ja chyba zawsze uchodziłam za twardą i odporną.

A tak jest?

Tak, skoro przez tyle lat w tym trwam, to coś w tym musi być. Chyba po mamie odziedziczyłam tę wolę przetrwania. Miała przedwojenne ogólne wykształcenie. Uczyła łaciny, umiała szyć, co jej się potem przydało. Fantastycznie się przyjaźniła z moimi kolegami ze studiów. Miała z nimi świetny kontakt. Przychodzili i opowiadali jej rzeczy, o których mi by nie opowiedzieli. siedziała przy maszynie, szyła, a oni siadali na stołeczku i mówili. Przychodził do nas Piotr skrzynecki, przyjaciel mojego brata, i Helmut Kajzar, zanim został wielkim dramaturgiem. Potem wyjechałam do Warszawy, a mama została z siostrą, która skończyła ASP i jest konserwatorem zabytków.

Jaki wpływ miał na Panią starszy brat?

Ogromny. To on przynosił książki do domu. Poszłam na polonistykę, dlatego że czytanie było moją pasją. „dżuma” Camusa czy „Komu bije dzwon” Hemingwaya to były wtedy wielkie przeżycia. W dojrzałość wchodziłam w specyficznym czasie. skończył się system stalinowski, zaczął okres względnej wolności. Pierwszy polityką raz mieliśmy na taką skalę dostęp do literatury amerykańskiej, zaczęły się pojawiać pierwsze wydania Hemingwaya, Faulknera, Steinbecka. Byliśmy dumni, że jesteśmy studentami uczelni z taką historią. To nas nobilitowało. Istniały rzeczy, które wypadało robić: chodzić do teatru, kina, uczestniczyć w próbach generalnych. Rodziły się pierwsze kluby jazzowe, festiwal piosenki studenckiej, debiutowała Ewa Demarczyk. Miałam niesłychane szczęście, że trafiłam na te czasy, nawet jeśli dziś mogę żałować, że nie jestem o 20 czy 30 lat młodsza. 

 

Wyjazd z rodzinnego Krakowa do nieznanej Warszawy był pewnie aktem odwagi dla młodej dziewczyny?

Żadnym aktem odwagi. Skończyłam studia, jechałam na kolejne.

„Muszę mieć zawód, w którym nie trzeba rano wstawać”, powiedziała Pani kiedyś, bo tak wyobrażała sobie zawód dziennikarza jako młoda dziewczyna. Chyba nie bardzo się to sprawdziło?

No nie bardzo. Najpierw pracowałam w popołudniówce, musiałam wstawać o szóstej rano. A teraz prowadzę raz w tygodniu poranek w Radiu TOK FM i wstaję o czwartej rano. Ale przyzwyczaiłam się, życie bardzo koryguje nasze plany.

Codziennie prowadzi Pani program  w Superstacji, nadal pisze teksty dla tygodnika „Polityka”. Ciągle bardzo dużo Pani pracuje. Jak znajduje Pani na to wszystko siłę?

Zawsze byłam przyzwyczajona do pracy. Od dzieciństwa pomagałam mamie w pracy chałupniczej. Szyła bluzeczki, a ja przyszywałam setki, może tysiące guzików. To jest czynność, której najbardziej nie znoszę, tydzień mogę nie założyć bluzki, jeśli trzeba do niej przyszyć guzik. Pracowałam na studiach, byłam barmanką w klubie Pod Jaszczurami. Potem dziennikarstwo – 27 lat w dziennikach to praca mordercza. Zaczynałam o szóstej rano, kończyłam o 20. W „Życiu Warszawy” zaczynałam o dziesiątej rano i kończyłam o 23. A w domu miałam jeszcze duże teksty do napisania, często robiłam to w weekendy. Gdy przyszłam do tygodnika „Polityka”, to wydawało mi się, że jestem na wakacjach. Musiałam napisać „tylko” dwa-trzy artykuły tygodniowo. Później pojawiło się radio, zupełnie nieoczekiwanie, bo nigdy bym nie pomyślała, że się do tego nadaję. Fascynujące doświadczenie. I w końcu telewizja, też dosyć przypadkiem. Zapraszali, to przychodziłam. Dziś na ogół odmawiam. Mam świadomość, że należę do pokolenia odchodzącego i nie powinnam narzucać swojej obecności.

Mówi Pani o pokoleniu odchodzącym, a przecież obecne mogłoby się od Pani wiele nauczyć. W czasach, kiedy dziennikarstwo polityczne ogranicza się  do napuszczania na siebie przedstawicieli przeciwnych stron, w Pani programach rozmowy są spokojne, analizuje Pani ustawy, zjawiska, sytuacje.

Mam taką zasadę, że jeśli kogoś zapraszam do rozmowy, to nie po to, by wykrzyczeć zaplanowaną liczbę pytań, tylko by spróbować się czegoś dowiedzieć. Najważniejszy jest rozmówca, a nie to, abym ja błysnęła. Zawsze mnie to niesłychanie rozśmiesza, kiedy ktoś myśli, że dziennikarstwo polega na tym, że kogoś trzeba docisnąć. Ja mogę polemizować z kimś i czasem to robię.

Żeby polemizować, trzeba mieć wiedzę.

Mam pamięć. Uczestniczę w życiu politycznym. Znam tych ludzi, od 25 lat chodzę  do Sejmu. Na bieżąco śledzę to, co się dzieje. Nie mam pytań napisanych na kartkach, bo nigdy nie wiem, jak potoczy się rozmowa. Ale zawsze wiem, po co chcę kogoś zaprosić. 

 

Jeździ Pani na wakacje?

Kiedyś więcej jeździłam. Prowadziłam normalne życie, miałam dwóch mężów. Od czasu, kiedy jestem sama, jeżdżę mniej, lepiej czuję się w domu. Miejskie ze mnie zwierzę. Lubię Zakopane, Sopot. W zeszłym roku pojechałam z całą rodziną na wakacje do Juraty. Było miło, każdy miał swój pokój i robił, co chciał. Jestem zdania, że nie należy ingerować w poukładane życie innych. Zresztą polubiłam samotność, na razie ona nie jest dla mnie dotkliwa.

Widziałam Pani zdjęcie z bratankiem w operze.

Jest aktorem, po rodzicach. Mój brat był reżyserem, jego żona – aktorką.

Pani też miała być aktorką. Z okazji przyznania tytułu Dziennikarza Roku dostała Pani szansę gościnnego występu w spektaklu „Nie teraz, kochanie” na deskach Teatru Kwadrat. I okazało się, że ma Pani talent aktorski. Zaprzepaszczony?

To, że chciałam być aktorką, było naturalne, bo w Krakowie żyłam teatrem. Aktorstwo wydawało się wtedy nobilitującym zawodem. Współtworzyłam teatr studencki, występowałam w spektaklach domu kultury. Ale do szkoły aktorskiej nie poszłam, wystraszyłam się, że się nie dostanę, wtedy studia wybierało się jedne, odpowiedzialnie. Wielka aktorka krakowska Anna Lutosławska powiedziała mi, że postać mam do heroin, a temperament – do ról komediowych, taka dysharmonia. Nigdy nie żałowałam.

Pani pierwszy mąż Tadeusz Stępień był dziennikarzem, drugi – Jerzy Zimowski – politykiem. Jaki mieli wpływ na Pani rozwój?

Tadeusz był moim zdaniem jednym z największych zmarnowanych talentów, człowiekiem  o ogromnej łatwości pisania. Poznaliśmy się w „Kurierze Polskim”, był reporterem, ja dopiero zaczynałam, dużo mnie nauczył. Może nie jest za dobrze, kiedy para razem pracuje, ale wtedy były trochę inne czasy. Do ośrodka wypoczynkowego w Jantarze jeździliśmy całą redakcją. Pokazywałam Tadeuszowi swoje teksty przed drukiem, zawsze miałam w nim partnera do rozmowy. Z Jerzym sytuacja była inna. Kiedy się poznaliśmy, byłam już ukształtowaną dziennikarką. Połączyły nas wspólne zainteresowania i krakowska tożsamość, o której już wspominałam. Dzięki niemu poszerzałam i utrwalałam swoje zainteresowania. I weszłam w świat polityki, mąż był posłem Sejmu kontraktowego, potem przez wiele lat – wiceministrem spraw wewnętrznych. Był dyskretny. Doskonale znał mechanizmy władzy  i miał tę cechę wyniesioną z Krakowa – dystans. Umiał patrzeć na politykę z dystansu, co mnie też utwierdzało w przekonaniu, że to, co robi, jest słuszne.

Dlaczego Pani, mając bezpośredni dostęp do tego środowiska, sama nie została politykiem?

Czułam się dziennikarzem, nigdy nie miałam potrzeby przejścia na drugą stronę.  Dostawałam tych propozycji mnóstwo.  Na przykład, by zostać rzecznikiem rządu Jana Olszewskiego czy kandydować do Sejmu – z ramienia różnych partii. Wolałam to obserwować i opisywać. Poza tym miałam dostęp do życia politycznego, u mnie w domu odbyła się niejedna narada. Nie mogłabym być działaczką. Dziennikarstwo daje więcej swobody.

Z którymi politykami jest Pani na „ty”?

Z wieloma, ale to nie ma znaczenia. Zresztą dosyć trudno przechodzę na „ty”, wiedzą to o mnie wszyscy. Z przyjaciółmi mojego męża przegadaliśmy wiele godzin, niekoniecznie o polityce, więc to naturalne, że się przyjaźnimy.  Ale to raczej starsze pokolenie.

Ma Pani swoich mistrzów?

Trudne pytanie. Mogę powiedzieć, że zazdroszczę talentu Hannie Krall. Dziennikarstwo jest sumą doświadczeń  z różnych dziedzin. Dlatego powiedziałabym, że na równi moimi mistrzami byli reżyser Jerzy Jarocki jak Melchior Wańkowicz czy Andrzej Wajda. Wszystko się na coś w człowieku składa.  

Janina Paradowska odeszła 29 czerwca 2016 roku. Miała 74 lata.

Całość znajdą Państwo w książce „Mistrzynie” autorstwa Anny Luboń, wyd. Burda Książki