Mama przytulała mnie tylko w wyjątkowych sytuacjach, nie bawiła się ze mną, często spędzałyśmy też osobno wakacje - mówiła "Gali" Ewa Chotomska, córka pisarki Wandy Chotomskiej, Ciotka Klotka z popularnego w latach 90. programu „Tik-Tak”. Zapraszamy na wzruszający wywiad z córką słynnej autorki wierszy dla dzieci i młodzieży. Wanda Chotomska zmarła 2 sierpnia 2017 roku.

- "Gala": Ryszard Holzer, siostrzeniec Pani mamy, w wydanej właśnie biografii Wandy Chotomskiej „Nie mam nic do ukrycia” przyznał, że jest ona osią Waszej rodziny, wokół której wszystko się obraca...

Ewa Chotomska: Wielu członków naszej rodziny uważa mamę za gwiazdę. Jako osoba publiczna przez całe życie była w centrum uwagi – stała na piedestale, więc w pewnym sensie wszystko kręciło się wokół niej. Ale od 25 lat, czyli od momentu, gdy została sama po śmierci swojego partnera Eugeniusza, jest zdana wyłącznie na bliskich i musiała się nam podporządkować.

- To wpłynęło na Wasze relacje?

Na pewno, mama stała się bardziej pokorna i wyrozumiała. Aby wypełnić pustkę po śmierci ukochanego mężczyzny, zaangażowała się w spotkania z czytelnikami i promocję swoich książek. Większość czasu spędzała w podróży – odwiedzała szkoły, biblioteki i świetlice w całej Polsce. Tam była gwiazdą, ale po powrocie do domu stawała się zwyczajną osobą.

- Jaką mamą jest Wanda Chotomska?

Nietypową. W dzieciństwie mówiłam o niej „mama niedzielna”. Mieszkałyśmy wtedy osobno: ja – z babcią w Aninie, ona – w sublokatorskim pokoju w Warszawie. Nie mogłam liczyć na jej częste odwiedziny – przyjeżdżała do nas raz w tygodniu, właśnie w niedzielę. A ja łaknęłam z nią kontaktu, tęskniłam. Pamiętam jednak, że kiedy w pierwszej klasie nie chciałam chodzić do szkoły, mama codziennie rano przyjeżdżała kolejką elektryczną do Anina i odprowadzała mnie na zajęcia. Potem wracała na dworzec i trzy godziny czekała na pociąg, by wrócić do Warszawy…

Zobacz także:

- Miała Pani żal do mamy, że mieszkacie osobno?

Nie, bo wiedziałam, że nie może nam zapewnić dobrych warunków. Ale powiem Panu, że kiedy zamieszkałyśmy razem, zatęskniłam za beztroskimi latami spędzonymi w Aninie. Babcia wyręczała mnie we wszystkich zajęciach domowych, a potem to ja musiałam zajmować się praniem, sprzątaniem i pomaganiem w kuchni.

- Czyli to nie był typowy dom, w którym mama o wszystko dba?

To należało do moich obowiązków. Pamiętam, jak któregoś razu spieszyłam się na spotkanie z koleżanką i uznałam, że pozmywam naczynia po powrocie. Niestety, kiedy przyszłam do domu, zobaczyłam, że wszystko, co znajdowało się w zlewie, leżało na moim tapczanie. Mama stosowała takie metody wychowawcze.

- Nie było Pani z tym źle?

Wtedy wydawało mi się to zupełnie normalne. Paradoksalnie dopiero po latach, gdy się do siebie zbliżyłyśmy, miałam do niej pretensje o to, że nie stworzyła mi takiego domu, jaki mieli rówieśnicy. Mama przytulała mnie tylko w wyjątkowych sytuacjach, nie bawiła się ze mną, często spędzałyśmy też osobno wakacje.

- Dlaczego?

Stosowała tzw. zimny wychów, poza tym chciała się realizować zawodowo, miała nowego partnera, którego nie lubiłam, bo źle się czułam w jego towarzystwie.

- A Pani relacje z tatą?

Wyjechał z Polski jeszcze w czasach, gdy wszyscy mieszkaliśmy w Aninie. Najpierw do Australii, potem Nowej Zelandii, a w końcu osiadł na stałe w Vancouver w Kanadzie – najpiękniejszym mieście świata. Jak każde dziecko, które dorasta bez ojca, idealizowałam go. Tata przeszedł przez wszystkie szczeble emigracji. Nauczył się remontów, zajmował się handlem, prowadził też second-hand i pralnię. Mimo że nie zawsze było u niego cukierkowo, pamiętał o mnie i przysyłał pieniądze.

- Często go Pani odwiedzała?

Nie, zbliżyliśmy się do siebie dopiero wtedy, gdy jako młoda mama wyjechałam na kilka miesięcy do Vancouver. Tata razem ze swoją żoną Zosią zajęli się mną i moją córką Karoliną. Miałam własny pokój, zupki, pieluszki i zabawki dla dziecka, o których w Polsce mogłam tylko pomarzyć!

- Mama nie była zazdrosna o Wasze kontakty?

Wprost przeciwnie – cieszyła się, że jesteśmy w dobrych relacjach.

- Pani mama słynie ze świetnego wyczucia języka, podobno w kilka minut potrafi napisać znakomity wiersz. Historie, które przynosiła Pani z przedszkola lub ze szkoły, były dla niej inspiracją?

Oczywiście! Mama często je wykorzystywała. Ja zresztą też jestem bohaterką kilku jej wierszy. Mój ulubiony, który recytuję na każdym spotkaniu z czytelnikami, to „Chłopak na opak”. Wiąże się z nim zabawna historia – w dzieciństwie wyglądałam jak chłopak, miałam kiepskie włosy i pewnego dnia... sama je sobie obcięłam. Mama chciała, żebym była Adasiem, i wołała na mnie Duduś. Ona uważała, że to przejaw czułości, a ja strasznie się denerwowałam.

- Chwaliła się Pani mamą?

Mama stała się rozpoznawalna dopiero w czasach popularności dobranocki „Jacek i Agatka”. Wysyłała mnie do telewizji, bym zanosiła scenariusze kolejnych odcinków. Lubiłam to, ale nigdy nie przypuszczałam nawet, że będę tam pracować. Zresztą z „Jackiem i Agatką” wiąże się zabawna anegdota – w dzieciństwie narzekałam, że imieniny Ewy wypadają w Wigilię. Nie mogłam więc przynosić do szkoły cukierków, tak jak inne dzieci z klasy. Dlatego ogłosiłam, że mam na imię Agatka i moje imieniny wypadają 5 lutego! Przez kolejne trzy lata obchodziłam imieniny właśnie tego dnia.

- W domach artystów często życie domowników podporządkowane jest ich pracy. U Was też tak było?

Nie, mama pisała wyłącznie w nocy, bo nie musiała wtedy odbierać telefonów. W ciągu dnia umawiała się na spotkania na mieście albo chodziła do redakcji. W południe odwiedzał ją Eugeniusz. Potem, po moim powrocie ze szkoły, siadaliśmy wszyscy przy jednym stole i jedliśmy obiad. Trwało to kilka godzin, co doprowadzało mnie do szału (śmiech), bo chciałam jak najszybciej wyrwać się z domu. Oni spędzali czas wspólnie aż do „Dziennika”, po którym Eugeniusz wracał do siebie do domu, a mama siadała do pisania.

- Do czego Pani mama miała słabość?

Do ładnych rzeczy. To zabawne, ale kiedy kupowała coś drogiego, mimo że wydawała na to własne pieniądze, Eugeniuszowi mówiła, że zapłaciła za to połowę prawdziwej ceny. Poza tym lubiła podróżować. Rok przed śmiercią papieża wyjechałyśmy razem do Rzymu. Zamieszkałyśmy u sióstr zakonnych, widywałyśmy się z zaprzyjaźnioną Hanną Suchocką. W Muzeum Watykańskim mama, podziwiając zebrane tam dzieła sztuki, powiedziała do mnie: „Zobacz, ile straciłaś przez socjalizm”. A ja zgodnie z prawdą przyznałam: „Ale ty przecież tu przyjeżdżałaś, tylko beze mnie”. Mama jeździła po świecie z Eugeniuszem, który finansował te podróże. On nie chciał, żebym im towarzyszyła.

- Nie dogadywała się Pani z partnerem mamy?

Nie mieliśmy najlepszych relacji. Z mojej perspektywy był artystą i dziwolągiem. Babcia wychowała mnie na dosyć pruderyjną osobę, a on chodził po naszym domu roznegliżowany. Lubił się smarować rozwodnionym kremem, żeby mieć nawilżoną skórę – kompletnie tego nie rozumiałam.

- Z jakimi ludźmi przyjaźniła się Pani mama?

Raczej nie utrzymywała relacji z osobami ze swoich kręgów zawodowych, no może poza Mironem Białoszewskim, którego bardzo lubiłam. Wśród jej znajomych byli mecenasi, lekarz, malarz… Właściwie dostosowywała

to grono do przyjaciół swojego partnera.

- Pani też poszła w ślady mamy – pisze Pani książki dla dzieci, przed laty prowadziła Pani popularny program „Tik-Tak”. Mamę to cieszy?

Podarła pierwsze teksty, które jej pokazałam. Przyznała, że piosenka „Mydło lubi zabawę” jest łopatologiczna i brakuje jej humoru. Poryczałam się i długo siedziałam nad tym utworem, próbując wydobyć z niego coś śmiesznego. Rozmowy o moich scenariuszach też odbywały się zazwyczaj w nerwowej atmosferze. Kilka lat temu zaczęłam pisać książkę o naszym psie Felku. Gdy byłam w połowie, córka wykradła tekst z mojego komputera i pokazała go mamie. Wstydziłam się go, ale mama po raz pierwszy chyba przyznała, że to „nawet nieźle się czyta”. To chyba najlepsza recenzja, jaką mi wystawiła.

- Nazwisko „Chotomska” otwierało Pani drzwi?

Po studiach na germanistyce byłam związana z telewizyjnym biurem współpracy z zagranicą, ale od początku chciałam pracować w redakcji albo rozrywkowej, albo dziecięcej. W końcu zwolnił się etat i dostałam tam posadę. Przez pierwsze dwa lata słyszałam, że mama mi to załatwiła. Na szczęście udowodniłam, że jest inaczej, i bez jej wsparcia zaczęłam robić programy dla różnych grup wiekowych – poważne reportaże, rozmowy z dziećmi znanych rodziców, a w końcu „Tik-Taka”, pierwszy program dla dzieci w TVP emitowany w stanie wojennym.

- „Tik-Tak” to program kultowy dla moich rówieśników, dzisiejszych 20-i 30-latków.

Lubiłam tę pracę i angażowałam się w nią całym sercem. Niestety, moja szefowa uważała, że wykorzystuję obecność na wizji do promocji własnych interesów, i mnie zwolniła. Ciężko to przeżyłam, ale znalazłam dla siebie nowe miejsce. Razem z zespołem Fasolki, którym się opiekowałam, jeździliśmy po Polsce i organizowaliśmy koncerty, na które przychodziły tłumy!

- Czym zajmuje się Pani dzisiaj?

Piszę książki, jeżdżę na spotkania autorskie, rozpoczęłam 34. rok pracy z Fasolkami – wymyślam dla nich nowe piosenki i jestem menedżerem mamy.