Jedno z moich pierwszych wspomnień dotyczy zabawy w „czarnego luda”. Tata wkładał futro z łasic należące do mamy i pohukiwał na mnie i siostry zmienionym głosem, co budziło w nas autentyczny strach. A ja im bardziej się bałam, tym bardziej nie chciałam okazywać strachu. Zawsze chciałam pokazać moim siostrom i kolegom, że jestem najodważniejsza. Byłam prowodyrem rozmaitych akcji, hersztem bandy domowej i bandy na podwórku. Nie bawiłam się lalkami, wolałam biegać z chłopakami po ciemnych piwnicach, grałam w palanta, wspinałam się na drzewa, całe dzieciństwo wisiałam na trzepaku. Wyglądałam jak chłopak, w krótkich spodenkach, z włosami obciętymi na pazia, podczas gdy moje dwie siostry, starsza i młodsza, nosiły piękne loki. 

Mieszkaliśmy w Gdańsku-Wrzeszczu, w dwupiętrowym bloku z cegły wybudowanym w latach 50. Mama zrezygnowała z pracy zawodowej i poświęciła się naszemu wychowaniu. Od najmłodszych lat chodziłam na zajęcia z baletu i chóru. W szkole od pierwszej klasy byłam gospodynią. Należałam do zuchów, potem do harcerstwa, obozy były wtedy prawdziwą szkołą przetrwania – budowaliśmy kuchnię z cegieł, menażki czyściliśmy w jeziorze i sami robiliśmy prycze. Mama dbała, abyśmy były dobrze wykształcone, tata – żebyśmy nie były zbyt rozpieszczone. Wtedy, jako dziecko, miałam pretensję do taty, że był zbyt surowy. Dopiero po latach dowiedziałam się, że to wynikało z jego dramatycznych przeżyć kresowych i wojennych. Zawsze miał wobec nas wysokie oczekiwania – kiedy dzieciaki z sąsiedztwa wieczorem biegały po podwórku, my już musiałyśmy leżeć w łóżkach.

 

Dla taty najważniejsze było, żebyśmy rano wstały do szkoły. Był wojskowym – „pogranicznikiem”. Kiedy miałam przyjść na świat, wyjechał na kilkumiesięczną misję do Korei i dzięki temu mogliśmy kupić porządny komplet mebli. Mieliśmy też telewizor, więc wszyscy sąsiedzi przychodzili do nas z własnymi krzesłami oglądać „Dziennik”. Nasz dom był zawsze otwarty dla ludzi, mama powtarzała, że nikt nie jest tak biedny, żeby nie mógł pomagać innym. Codziennie gotowała gar zupy, na którą przychodzili koledzy z naszego bloku. Chętnie pomagałyśmy wraz z siostrami w domu. Pamiętam, że pranie trwało dwa dni. W piwnicy była pralnia, stał kocioł, pod którym paliło się węglem. Mama wlewała perhydrol, szkło wodne, płatki mydlane i to gotowała. Wszystko było białe jak śnieg! Wiele lat później w swoim mieszkaniu na Ursynowie również tak prałam. W wielkim garnku gotowałam ręczniki, ścierki i pieluchy Oli. 

Jako dziewczynka miałam bardzo dobry słuch, ale do szkoły muzycznej było za daleko, więc rodzice kupili mi gitarę. Aż mnie palce bolały od ćwiczenia akordów. Kochałam się wtedy w Krzysztofie Klenczonie, mieszkał niedaleko, w Oliwie. Specjalnie wybrałam liceum w okolicy – wysiadałam na przystanku, gdzie mieszkał Klenczon. Stałam pod jego oknami z nadzieją na spotkanie go. 

 

Dopiero pod koniec podstawówki przestałam być chłopczycą, zapuściłam włosy i zaczęłam nosić sukienki. Trochę mi jednak zajęło, zanim zrozumiałam nagłą zmianę u chłopców, którzy z podwórkowych kompanów stali się adoratorami. Pewnego razu dostałam pod choinkę piękne łyżwy figurowe. Zazdrosny kolega kopnął mnie swoją łyżwą, gruchocząc mi kości śródstopia. Przez trzy dni nic nie mówiłam, dopiero gdy noga spuchła jak bania, mama zabrała mnie do szpitala. Lekarze zapakowali mi nogę w gips, ale miałam kolegę, który codziennie woził mnie do szkoły i ze szkoły na sankach. Kupował mi kwiaty i czekoladki, a mojej mamie powiedział: Proszę pani, ja się z Jolą ożenię! To było jeszcze w podstawówce.

Kim chciałam być jako dziewczynka? Kim nie chciałam być! Najpierw strażakiem, potem marzyłam, by pracować w sklepie, być aktorką, wygrywałam wszystkie konkursy deklamacji i śpiewu, w jakich tylko mogłam uczestniczyć. Chciałam też być pielęgniarką, lekarką, nauczycielką i tancerką. Ale życie potoczyło się zupełnie inaczej, barwniej, niż mogłam sobie wyobrazić.