Moje pierwsze wspomnienia dotyczą wózka, w którym wozili mnie bracia. W latach 50. wózki były ciężkie, obudowane, z szybkami. Bracia Mikołaj i Wiktor byli ode mnie dużo starsi. Kiedy miałem 10 lat, Mikołaj miał 16, a Wiktor 21. Relacje między nami nie były zbyt bliskie – o czym tacy duzi chłopcy mieli gadać z dzieciakiem, jakim zawsze dla nich byłem? Mimo to wspominam swoje dzieciństwo wyłącznie dobrze, nie pamiętam złych rzeczy, choć na pewno takie również się zdarzały. 

Rodzice mieli przedwojenne wykształcenie, które zupełnie w powojennej rzeczywistości się nie liczyło. Mama była nauczycielką po seminarium sióstr klarysek, ale pracowała jako kierowniczka banku spółdzielczego. Ojciec skończył historię ze specjalizacją dyplomatyczną, pracował jako kierownik zaopatrzenia w zakładach chemicznych. W soboty przyjeżdżała do nas ciocia z Sosnowca i opowiadała nam filmy, które obejrzała w kinie. Mieszkałem w Alwerni, małej miejscowości pod Krakowem, która liczyła 500 dusz, jak wtedy mówiono. Jedyną rozrywką była świetlica, gdzie grało się w szachy. Dopiero z czasem pojawił się tam telewizor, w którym można było coś obejrzeć, najpierw uiszczając opłatę 50 groszy. Kiedy do Alwerni przyjeżdżało kino objazdowe (facet przywoził projektor furmanką), kupowało się prześcieradła, żeby było na czym wyświetlać filmy. Mam takie piękne i ważne wspomnienie związane z tym kinem. Miałem może 10 lat, kiedy obejrzałem „Rzymskie wakacje” z Audrey Hepburn i Gregorym Peckiem. Strasznie mi się spodobał Rzym, szczególnie sceny na Tybrze, obok Zamku Świętego Anioła – potańcówka w nocy, lampiony, włoska orkiestra. Czarowny obrazek, w Polsce panowały wtedy szare lata 60., rządził Władysław Gomułka, świat włoskich potańcówek był nierealny. Prawie czterdzieści lat później dostałem jedną z głównych ról we włoskim filmie „La Ballata Dei Lavavetri”. Ostatnią scenę kręciliśmy dokładnie w tym miejscu, w którym Gregory Peck spędzał noc z Audrey Hepburn. Tyle że ja nigdy nie miałem urody Gregory’ego Pecka. Zagrałem nago opatulony jedynie wiązką słomy, ponieważ mój bohater, obrotny polski emigrant, musiał spalić swoje ubranie. Poza tym w tej scenie towarzyszyła mi świnia, a nie Audrey Hepburn. Tak oto moje marzenie z dzieciństwa o „Rzymskich wakacjach” spełniło się dosyć przewrotnie. A jednak byłem pełen podziwu, że spełniło się w ogóle.

 

 Jako dziecko nie interesowałem się teatrem. Za to mój ojciec, który przed wojną studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim i dorabiał, statystując w Teatrze im. J. Słowackiego, ciągle się tym teatrem chwalił. Grał w amatorskich przedstawieniach i wcielał się w niezwykle wówczas popularnego sołtysa Kierdziołka z programu Polskiego Radia „Podwieczorek przy mikrofonie”. Bardzo się wstydziłem, kiedy ojciec wkładał kapelusz z piórkiem i występował w tej roli, każdy monolog zaczynając od słynnego „Cie choroba”. Zresztą jako dziecko zawsze czułem pewien rodzaj wstydu za aktorów, kiedy wychodzili na scenę i publicznie się wygłupiali. Sam zostałem aktorem przypadkiem. Imponował mi mój brat Mikołaj, który poszedł do Szkoły Teatralnej w Krakowie. Odwiedzałem go tam, często uciekając na wagary, i bardzo mi się tam podobało.  

Niektórzy twierdzą, że Alwernia jest wygasłym wulkanem, ale ja w to nigdy nie wierzyłem. Na środku miasta był rynek, porośnięty trawą, gdzie graliśmy w piłkę, a dorośli w siatkówkę. Stała tam studnia, kapliczka, Grób Nieznanego Żołnierza i rosły olbrzymie dęby, które wtedy wydawały mi się największymi drzewami na świecie. Teraz, kiedy na nie patrzę po pięćdziesięciu kilku latach, wcale mi się takie nie wydają. Na tym rynku stały też ławeczki, na których wyznawało się pierwszy raz miłość i pierwszy raz przytulało dziewczynę. Kiedy poczułem się dorosły? Nigdy i mam nadzieję, że nigdy się nie poczuję.