Do kawiarni na placu Zbawiciela przybiega lekko spoźniona, za co od razu przeprasza. Jest czuła na punkcie punktualności, ale przy małym dziecku czasem trudno uniknąć poślizgu, tłumaczy. Zamawia wielki kufel soku z cytrusów i ciasto porzeczkowe. Wysoka, szczupła, w obcisłych dżinsach, fantazyjnym sweterku i cygańskiej chustce na głowie wygląda jak modelka. Po wywiadzie pędzi na plan serialu „39 i pół”. Choć zajęć jako aktorka i mama ma pod dostatkiem, jest rozluźniona, uśmiechnięta. – To dobry czas w moim życiu. Mam cudownego męża, fantastycznie rozwijającego się syna, pracę, którą lubię. Jestem na tyle młoda, by móc coś zdziałać, i na tyle doświadczona, by to, co przeżywam, przerobić w sobie i wyciągnąć wnioski.

Dom

Jest gdynianką. – O, brakuje mi morza! U rodziców miałam okno z widokiem na nie. Morze kojarzy mi się z wolnością, radością. Brakuje mi też rodziców – uśmiecha się. Ze wzruszeniem wspomina ciepły dom, z lekcjami fortepianu i zajęciami tańca w zespole ludowym. – Rodzice dawali mi dużo wolności, ale też przypominali o zasadach. Traktowali mnie jak dorosłego człowieka, a nie dziecko, któremu trzeba tłumaczyć tysiące rzeczy. Musiałam punktualnie wracać z imprez. Ponieważ wtedy nie było komórek, na kartce pisałam, dokąd wychodzę i o której będę, np. o 1 w nocy. Awantura wybuchała tylko, gdy spóźniłam się 15 minut. Bo oni przez ten kwadrans umierali ze strachu. Ufali mi. Nigdy nie sprawdzali, czy aby napewno jestem tam, gdzie mówiłam. A ja nigdy ich nie oszukałam. Nie byłam zbuntowanym dzieckiem, nie miałam ku temu powodów. Mama marzyła, by jej rudowłosa jedynaczka została, jak ona, radcą prawnym. – Ja wyobrażałam sobie siebie w dyplomacji. Nawet dostałam się na politologię i stosunki międzynarodowe, ale studiów nie rozpoczęłam – opowiada. Silniejsze okazały się ciągoty artystyczne. W liceum uciekała z koleżanką z lekcji rosyjskiego do Teatru Miejskiego. Lubiła nie tylko tę atmosferę, ale i przesiadywanie w tamtejszej kawiarence, picie kawy. Pewnego dnia zobaczyła, jak podczas antraktu dwie aktorki, przebrane za anioły, schodzą ze sceny przez foyer do baru, wychylają wiśnióweczkę i wracają na scenę. – Pomyślałam wówczas, że to taka fajna praca. Idziesz na scenę, potem robisz sobie przerwę i chlapiesz wiśniówkę. Spodobało mi się!

Zawód

W Akademii Teatralnej profesor Jarosław Gajewski obsadzał ją w rolach szlachetnych prostytutek. – U niego grałam postaci z pazurem. Moją ukochana rola to kobieta demon Alice d’Or w „Mątwie” Witkacego. Z kolei profesor Zofia Kucówna widziała mnie jako amantkę. Po dyplomie jej zapał i beztroska zderzyły się z rzeczywistością. – Obleciałam większość warszawskich teatrów, ale etatu dla mnie nie było. Do dziś jestem wolnym strzelcem. Wiesz, co mnie wtedy bolało? Nie to, że nie dostałam angażu – do tej myśli mogłam się przyzwyczaić. Dotknęła mnie niemoc przebicia się przez panie sekretarki, żeby umówić się na rozmowę z dyrektorem teatru. Wielokrotnie byłam zbywana. Ale nie zdążyłam wrócić na Wybrzeże i tam szukać etatu, bo dyrektor Teatru Scena Prezentacje Romuald Szejd zaprosił mnie do współpracy. Chodziła też na castingi do filmów i seriali. Trafiały się epizody. W końcu przyszedł dwuletni zastój. – Nie dostawałam nowych propozycji. Grałam swoje stare spektakle. I nic więcej nie robiłam. „Po cholerę zostałam aktorką, chyba jestem w tym beznadziejna” myślałam. Nawet zaczęłam zastanawiać się nad rzuceniem aktorstwa. Żyć z czegoś trzeba, a ja mam drugi zawód: nauczycielki muzyki! Przez długi czas nie umiałam zrozumieć, że przegranie castingu nie znaczy, iż jestem do niczego jako aktorka. Po prostu nie pasuję do roli. Ale z tego niezrozumienia brała się frustracja... Na szczęście nigdy, nawet po kolejnym przegranym castingu, nie myślałam, że jestem nieciekawa jako człowiek. To dzięki rodzicom. Wspierając mnie i akceptując, pozwolili mi uwierzyć w siebie.

Fart

Dobra zawodowa passa przyszła w 2005 r. Wtedy wygrała casting do roli Agaty Bieleckiej w „Magdzie M.”. A potem została Anią Jankowską w „39 i pół”. Spotyka się z sympatią ludzi. – Często mam wrażenie, że są przekonani, iż znają mnie ze sklepu lub sąsiedztwa – śmieje się. Najważniejsza dla niej była, jest i będzie rodzina, niezależnie od okoliczności. Męża, Michała Jarosińskiego, operatora filmowego, poznała na planie „Tygrysów Europy”. Ślub wzięli 7 lat później. – Rozumieją się bez słów, to rzadkość. Są trochę na innych biegunach, ale dzięki temu nie ma w ich związku miejsca na nudę czy konflikty – mówi wieloletnia przyjaciółka Darii (i świadek na ślubie), aktorka Małgorzata Lipmann. Synek Darii i Michała, Iwo, ma 11 miesięcy. – O tak, jestem w nim zakochana! – spontanicznie przyznaje aktorka. – Ale nie przewrażliwiona. Staram się zachować zdrowy rozsadek, nie umierać ze strachu, gdy się przewróci, a teraz właśnie uczy się chodzić. Frajdą jest powrót z pracy i tarzanie się z synem po dywanie. Umie cieszyć się życiem. Zwłaszcza odkąd ona i jej bliscy otarli się o śmierć. Najpierw był wypadek samochodowy: wracali z dzieckiem z wakacji, gdy uderzył w nich pijany kierowca. A w grudniu 2008 r. dopadła Darię tajemnicza choroba. W pierwszy dzień świąt z wysoką gorączką, koszmarnym bólem gardła i zaburzeniami przytomności trafiła do szpitala. Sylwestra spędziła na sali operacyjnej. Zrobiono wszelkie możliwe badania łącznie z pobraniem szpiku kostnego. Przez 3 miesiące hospitalizacji lekarze nie zdołali postawić żadnej diagnozy. – Mnie ona nie interesuje. Nie analizuję, co to mogło być i czy wróci. Jakie to ma znaczenie? – mówi pewnym głosem. – Zamartwianie się rzeczami, na które i tak nie mam wpływu, tylko zatruwa myśli. Przed chorobą, kiedy kończyła drugą transzę „39 i pół”, śmiała się z koleżankami, że na plan trzeciej serii wróci „wylaszczona”. Tak się stało: przez chorobę straciła 17 kilo. Ale przyznaje: trudno jej z tego się cieszyć. O chorobie też już nie chce mówić. Z obu zdarzeń wyszła obronną ręką. – Może ktoś tam nade mną czuwa? Może mam coś jeszcze do zrobienia? Wierzę, że to, co ludzi spotyka, ma sens. Z czasem okazuje się, jaki. Ale los raczej mi szpil nie wtyka... Ja bardzo przepraszam – kończy żartobliwie – lecz mam wrażenie, że chyba jestem trochę farciarą!

Jaka jestem

– Daria? Niecierpliwa, energiczna, zdecydowana, konsekwentna. Z pazurem. Lubi wyzwania i ryzyko. I musi postawić na swoim – opisują aktorkę znajomi i przyjaciele. – Moją ogromną wadą jest perfekcjonizm. Lubię mieć wszystko pod kontrolą. Do przesady! Na planie mam cały czas – i to dosłownie! – pod ręką scenariusz, inaczej nie umiem grać zapominam tekst, choć go wykułam na blachę. W domu musi być idealnie czysto, wszystko na swoim miejscu. Koszulki ułożone kolorystycznie, od najjaśniejszej do najciemniejszej. Do dziś, gdy mój ojciec zadzwoni z pytaniem o jakaś książkę z mojego pokoju w Gdyni, nie mam problemu z naprowadzeniem: druga półka, w trzeciej kolumnie, piąta od lewej... Ale w swoim domu uczę się nie tyranizować tą perfekcją. Odpuszczam awantury i próbuję udawać, że pewnych rzeczy nie zauważam – wyjaśnia ze śmiechem. – Już się nauczyłam, że gazeta zostawiona przez Michała jest... na podłodze, a nie na miejscu na gazety przeznaczonym.
– O, tak – potwierdza Małgorzata Lipmann. – Jest perfekcjonistką. Gdy przeprowadzała remont mieszkania, to zanim coś kupiła, sprawdziła internet, wypytała fachowców, by wybrać najlepszą ofertę. Daria nie idzie na skróty, byle czego nie kupi. Kiedy ja miałam remont, konsultowałam z nią wszystko. Jej zdaniem zaletą Darii jest poczucie humoru i dystans do siebie. – To kobieta konkret, mocno stoi na ziemi. Można na nią liczyć. Kiedy mam cięższe chwile, jest u mnie w 5 sekund. Gdy trzeba pomóc, zakasuje rękawy i myje ze mną szafy, przestawia meble. Taka przyjaciółka to skarb. Jeszcze kiedy razem studiowałyśmy w Akademii Teatralnej, Daria nazywana była „jedynym mężczyzną na roku”. Gdy trzeba było przesunąć stoły, a nawet kiedy na ulicy był wypadek, to chłopcy uciekali wzrokiem, a ona brała się do działania. Jest takim typem, który nie odpuszcza i chce podołać wszystkiemu. To, że nie umie odmówić, to chyba jej jedyna wada – śmieje się Małgorzata Lipmann. – Ona dla wszystkich chce dobrze. – Potrafię zażegnywać konflikty – przyznaje Daria. – Kiedy zależy mi na ludziach, którzy się kłócą, a ich dyskusja zmierza w niebezpiecznym kierunku, wkraczam do akcji. A gdy wzbiera we mnie kula negatywnych emocji, wyładowuję się: płaczę przez 5 minut, a potem wracam do normalności. I znów się śmieję.

Przyjemności

Zbyt lubi umilać sobie życie, by poddawać się jakimkolwiek dietom, zdradza. – Przez 10 lat nie stawałam na wadze. Jem, co chcę. Życie przeżyte na jednym liściu sałaty? Nie dla mnie. Ja lubię smakować, choć gotować nienawidzę! (śmiech) Mam jedno życie, więc czemu miałabym sobie odmawiać? Przyznaje się również do typowo babskich słabości: butów i torebek. I perfum: zielone „Be Delicious” DKNY, „Light Blue” Dolce&Gabbana, „Oriental” Kenzo... Na każdy dzień, na każdą porę dnia inny zapach. – Ale tak naprawdę to radość sprawiają mi przede wszystkim zwykłe rzeczy. Niedzielny spacer. Słońce. Nie ma życiowego grafiku „to i to muszę osiągnąć”. – Nie stawiam sobie celów, nie mam postanowień noworocznych. To nie leży w mojej naturze – zamyśla się. I dodaje po chwili: – U mnie wiele rzeczy po prostu się wydarza. Same przychodzą, odchodzą. Czasem odnoszę wrażenie, że nie mam na nie żadnego wpływu. Albo że jest on jedynie taki: przyjmuję te dary losu lub je odrzucam. Czy to chodzi o zawód, czy nawet o kwestie osobiste.