Zabiorę cię właśnie tam, gdzie jutra słodki smak. Zabiorę cię właśnie tam, gdzie słońce dla nas wschodzi, gdzie wolniej płynie czas, gdzie szczęściu nic nie grozi…” – to piosenka, którą kiedyś śpiewał zespół Kancelarya, a przypomniał ją Tomasz Karolak w serialu „39 i pół”. Łatwa do rozpoznania już po pierwszych gitarowych akordach, brzmiała w krystalicznym greckim powietrzu, odbijając się o skały. Martyna i Andrzej weszli na biały taras. Ustawiono na nim biały baldachim, białe fotele dla gości, białe kwiaty. Pod stopy rozsypano płatki róż. Ale nawet ich nie widzieli, zauważyli dopiero na zdjęciach. Oczy mieli wilgotne i gardła ściśnięte ze wzruszenia. Za chwilę powiedzieli sobie „tak” – tak rozpoczął się ich ślub w magicznej scenerii wyspy Santorini, w obecności kilkunastu najbliższych osób, w otoczeniu klifów, nad głębokim szafirem kaldery – wulkanicznego krateru, który po wybuchu zalały wody Morza Egejskiego.

Tajemnica Atlantydy

W tym miejscu w starożytności rozwinęła się kultura minojska, najstarsza z kultur europejskich. Ponad trzy tysiące lat temu ogromna część wyspy zapadła się pod wodę. Gigantyczny wybuch wulkanu wstrząsnął całym ówczesnym światem. Dlatego piasek na santorińskich plażach jest czarny, wulkaniczny. Czarne są klifowe brzegi, opadające ostro do morza. W krajobrazie czerń przeplata się z krwistą czerwienią skał, intensywnym błękitem morza i nieskazitelną bielą domów uczepionych stromych zboczy. Od białych ścianach odbija się wieczorne słońce. Zachody na Santorini uznawane są za najpiękniejsze. Wulkaniczny pył, który pokrywa tu ziemię, pogrzebał potężne miasto. Domy miały po trzy piętra, ściany dekorowane freskami. W ruinach zostały naczynia, zapasy żywności, meble. Ale nie znaleziono ludzkich szczątków. Skąd mieszkańcy wiedzieli o niebezpieczeństwie, jak zdołali uciec? Jakie jeszcze tajemnice kryje ta wyspa? Santorini przez Herodota nazwana została Kalliste: najpiękniejsza. Według legendy tutaj znajdowała się mityczna Atlantyda, miejsce wiecznej szczęśliwości i miłości, wymarzone, żeby przysiąc sobie wieczną miłość.

Nasze greckie wesele

Martyna i Andrzej znali się od siedmiu lat i temat ślubu pojawiał się nie raz. Uroczystość miała być elegancka, kameralna, dla najbliższych. Początkowo chcieli zorganizować ją w rodzinnym Krakowie, znaleźli salę z pięknym widokiem na Wawel, ale kiedy zaczęli ustalać listę gości, z kilkudziesięciu urosła niemal do stu, a i tak nie znaleźli się na niej wszyscy. Koleżanka Martyny zapytała wtedy od niechcenia: „Dlaczego nie wyjedziecie gdzieś daleko, żeby tam się pobrać? Nikt się nie obrazi, że nie dostał zaproszenia”. Pomysł zakiełkował. Myśleli o Bali i ślubie na słoniach. Ale gdy przyjaciele oświadczyli, że w tym dniu chcą im towarzyszyć i pojadą za nimi choćby na koniec świata, trzeba było poszukać czegoś bliżej. Może więc Grecja? W internecie znaleźli oferty ślubów na greckiej wyspie Santorini. Nigdy tam nie byli, urzekły ich jednak zdjęcia. Znaleźli firmę „5 Events” i jej właścicielkę Lidię Wandas: osobę uroczą i ciepłą, która zorganizowała już dziesiątki ślubnych ceremonii za granicą. Jej doświadczenie okazało się bezcenne. I to, że od początku do końca była dobrym duchem nowożeńców. Choćby taki drobiazg: po przylocie na wyspę Martyna postanowiła na plaży „złapać” nieco greckiego słońca, ale Lidia odradziła opalanie się przed ślubem. Wiedziała, jak spieczona na raka panna młoda wygląda w białej sukni. Lidia zajęła się wyszukaniem hoteli dla nich i dla gości, połączeń lotniczych i promowych, przygotowaniem dokumentów, tak aby ślub zawarty w Grecji był ważny w Polsce, sesją zdjęciową, a nawet kwiatami. Uzgadniała szczegóły z restauratorem, który przygotował ślubne przyjęcie. Restaurację znaleźli w internecie. Położona na skarpie, z każdej strony otwiera się na morze. Było w niej tak pięknie, że Martyna siedziała jak zaczarowana, jakby przeniesiona w bajkowy świat. Zachodziło słońce, oświetlając skały wkoło, donice z kwiatami i sprzęty pod trzcinowym dachem: białe fotele, hamaki, lampy. Ze wszystkich stron wchodziły do wnętrza błękit wody i czerwień nieba. Panował cudowny grecki klimat, na stołach pojawiły się nieprzebrane ilości pysznego jedzenia: grillowane mięsa i warzywa, sałatki, najlepsze oliwki oraz, nieporównywalne z niczym, santorińskie pomidorki.

I że będę cię kochał...

Gdy dotarli na Santorini, poczuli się jak na wakacjach. Do uroczystości zostało kilka dni. Wypożyczyli quady i ruszyli na klifowe wybrzeża, nad małe szmaragdowe zatoczki. Zwiedzili Pirgos – średniowieczną wioskę najwyżej położoną na Santorini. Koliście ułożone ulice prowadzą na obrośnięty drzewami plac. Mieszkańcy przyjeżdżają tu na osiołkach, aby sprzedawać pomidory, miód i wino. Martyna i Andrzej spacerowali po zbudowanej tarasowo stolicy wyspy, Firze, w miasteczku Oia z tarasu widokowego na skale podziwiali zapierającą dech panoramę wulkanu, wysepek i morza. Nie stresowali się ślubem – w tak pięknym miejscu trudno się stresować. Choć bez odrobiny nerwów obyć się nie mogło. Martwili się, czy dotrą wszyscy goście. Mieli być tylko najbliżsi: rodzice, rodzeństwo, przyjaciele. W ostatniej chwili dowiedzieli się, że nie dojedzie osoba, która miała być jednym ze świadków. Na szczęście tę rolę przyjęła Ola, przyjaciółka, która była już na miejscu. Zgodnie ze zwyczajem Ola pomagała ubrać się pannie młodej, sznurowała suknię: gorset z prawie setką ciasnych pętelek. Gdy dotarła do końca, westchnęła: „Źle zaczęłam, trzeba jeszcze raz”. W tym czasie Andrzej, czekając na narzeczoną, w garniturze topił się jak batonik, a Lidia uspokajała: „Bez was nie zaczną”. Ceremonia była tłumaczona z greckiego na polski, przysięgę składali więc po polsku. To nie sztywna formułka, jaką wygłasza się w polskich urzędach stanu cywilnego. Jej treść narzeczeni mogli zmienić, aby stała się bardziej osobista. Emocje były tak wielkie, że Andrzej zapomniał słów przysięgi. Bezradnie spojrzał na Lidię, która pełniła funkcję tłumacza, na Martynę, i zakończył jednym tchem: „I że cię będę już zawsze kochał…”. Po przysiędze i części oficjalnej zaplanowana była mała, symboliczna ceremonia. Gdy zwiedzali wyspę, przywieźli piasek z czarnej i czerwonej plaży. Teraz muszelkami mieli go przesypać do karafki. Czarne i czerwone ziarenka mieszały się i łączyły ze sobą, tak jak miały się w małżeństwie połączyć ich serca. Ta karafka i przepiękne zdjęcia to skarby, które zachowają na zawsze. Gdy teraz wspominają ślub, są pewni, że nie zmieniliby w nim żadnego detalu Pozytywnie zaskoczyły ich koszty. Wyniosły połowę tego, ile zapłaciliby za eleganckie wesele w Polsce.

Zobacz także:

Wyspa życzliwych ludzi

Na Santorini łatwo się przekonać, co znaczy prawdziwa grecka gościnność. Jej mieszkańcy są serdeczni, otwarci, zawsze pogodni. Każdy, z kim Martyna i Andrzej rozmawiali, był niezwykle sympatyczny. I szczery – to nie komercyjna uprzejmość przeznaczona dla dających zarobić klientów. Po ślubie Martyna namówiła Andrzeja na tutejszy fish pedicure, żeby zrelaksować stopy po wędrówkach i greckich tańcach na weselnym przyjęciu. Właścicielka salonu, gdy się dowiedziała, że przyjechali na wyspę, aby się pobrać, zrobiła im ślubny prezent: nie wzięła grosza za usługę. W knajpkach, w których zatrzymywali się na obiad, goście, kucharze i restauratorzy – dowiedziawszy się o celu ich pobytu – stawiali młodej parze drinki, dodawali otuchy, składali najlepsze życzenia. Czy dla takich życzeń i dla niezwykłych wspomnień nie warto zrealizować marzenia o ślubie w odległym zakątku świata?