Życie zaczyna się po... czterdziestce! Dowodzi tego statystyka. Średni wiek, w którym kobieta w Unii Europejskiej decyduje się na pierwsze dziecko, wynosi prawie 29 lat. Statystyczna czterdziestolatka ma więc już "odchowane" dzieci, raczej ugruntowaną pozycję zawodową i czas dla siebie. Co możesz z nim zrobić?

Ostatnio modne jest wręczanie prezentów samej sobie. I nie chodzi tu o narcystyczne podejście czy pewnego rodzaju samouwielbienie, ale o wdzięczność. Małe lub większe upominki to możliwość podziękowania sobie za ciężką pracę, determinację lub ot tak – bez żadnego powodu. Jeśli ty również jesteś entuzjastką takiego innowacyjnego obdarowywania, to już teraz zastanów się nad prezentem z okazji Dnia Kobiet. Może w tym roku zamiast czekoladek, biżuterii lub nowej sukienki podarujesz sobie zmianę? Tak – zmianę. Na lepsze! Nie masz pomysłu? Poznaj 3 inspirujące historie naszych czytelniczek, które udowadniają, że inwestycja w siebie to najlepsze, co możemy sobie dać. 
 

Joanna: "Na naukę nigdy nie jest za późno"


fot. Adobe Stock

Mam 42 lata, zawsze wydawało mi się, że jestem „światową babką”. Całkiem modnie się ubieram, mam fajną pracę, jestem spełniona zawodowo i prywatnie, mam świetne przyjaciółki, często wyjeżdżam z mężem i dzieckiem na wakacje zagraniczne. I tu jest ten mały kłopot, który towarzyszył mi, gdy tylko przekraczaliśmy granicę. Na co dzień jestem wygadana. Niektórzy może nawet powiedzieliby, że jestem gadułą. Ale to tylko w kraju. Za granicą, odkąd pamiętam, miałam blokadę. Pomimo tego, że niby znam wiele słów i zwrotów po angielsku, pamiętam zasady używania czasów w tym języku, to gdy przychodzi co do czego, to nie potrafię wykrztusić zdania. W hotelach to mąż zwykle rozmawiał z personelem, bo ja obawiałam się, że mogę coś pokręcić. Zamówienie obiadu w restauracji? Jasne! Rozumiałam większość z menu, ale zamówienie składał zwykle już mój Przemek. Ja oczywiście martwiłam się, że się nie dogadam, albo ośmieszę, albo co gorsza – zamówię nie to, co chciałam. Na wycieczkach? Słuchałam, ale rzadko sama mówiłam po angielsku. Może wyjaśnię: znałam angielski w teorii. W swoich myślach układałam sobie różne zdania. Ale gdy przychodziło do praktyki – zacinałam się i nie potrafiłam ruszyć z miejsca. Mąż i dziecko już do tego przywykli. Ja chyba też. Do czasu.

Kiedyś z moimi przyjaciółkami wybrałyśmy się na weekendowy wyjazd. Padło na Amsterdam. Było cudownie, ale niestety, mój domowy bezpiecznik w postaci męża nie pojechał z nami (wiadomo – babski wypad). I tu pojawił się niemały problem. Czułam paraliż. W końcu Agata – moja przyjaciółka, z którą znamy się jeszcze od liceum – zauważyła, że coś jest nie tak. Opowiedziałam jej o moim problemie. I się zaczęło. Początkowo byłam wściekła, bo dziewczyny wymyśliły sobie, że powinnam przełamać wewnętrzne obawy. W kawiarni to ja składałam zamówienia, ja musiałam kupić bilety do muzeum. Wszystko ciągle ja. I… wyszło (o dziwo!) całkiem nieźle. Wtedy wpadłam na pomysł. Kurs językowy z okazji Dnia Kobiet. Taki prezent dla samej siebie. Po powrocie do domu znalazłam szkołę. Trafiła mi się cudowna native speakerka. Już po kilku spotkaniach zrozumiałam, że problem nie leżał w braku wiedzy. Tkwił we mnie i w braku wiary w siebie. 4 miesiące później byliśmy na rodzinnych wakacjach. A ja dosłownie brylowałam swoimi umiejętnościami i w końcu byłam sobą – wygadaną, roześmianą i wyluzowaną Aśką, która nie ma problemu nawet z tym, by targować się na lokalnym bazarku. Kurs się opłacił! A ja zyskałam pewność siebie. Dziwne, że potrzebowałam aż tyle czasu!

 

Paulina: "Chcę to rzucić!"


fot. Adobe Stock

Zobacz także:

Papierosy paliłam od czasu studiów. Zaczęłam w okolicach pierwszej sesji. Stresowałam się egzaminami, puszczanie „dymka” miało mnie rozluźnić (dziś wiem, że to fikcja). Potem fajki towarzyszyły mi już na okrągło. W pracy wielu znajomych paliło, więc zawsze był to dobry pretekst, żeby wyjść na dodatkową przerwę, taki aspekt społeczny przynależenia do grupy. Kiedyś przeczytałam w jakimś artykule, że Światowa Organizacja Zdrowia nazywa XXI wiek stuleciem "papierosowej epidemii". Takich jak ja – palaczy – w Polsce jest ponad 8 milionów. Wiem doskonale, że zaciąganie się dymem jest szkodliwe, że może wywołać szereg chorób, a także że pogarsza stan cery, włosów i paznokci. Ja to wszystko naprawdę wiem. Co więcej, moi niepalący znajomi twierdzili, że pachnę, a raczej śmierdzę, jak popielniczka. I trudno było mi z tym dyskutować. 

Czy próbowałam rzucić palenie? Oczywiście! Niezliczoną ilość razy, niestety bezskutecznie. Zerwanie z tym nałogiem nie jest łatwe, ale się nie poddawałam. Szukałam sposobów. Zmieniłam dietę, zaczęłam pić więcej wody, uprawiałam sport, żułam też gumy z nikotyną. Niestety nic nie pomagało, a ja czułam frustracje, bo oto dorosła, czterdziestoletnia kobieta nie umie powiedzieć "stop" papierosom.

W ubiegłym roku z okazji Dnia Kobiet kupiłam sobie prezent polecony przez koleżankę, która (tak jak ja) latami nie mogła odstawić papierosów. Wybór padł na podgrzewacz tytoniu. Dlaczego? Ponieważ, jak wyczytałam, przez brak dymu są mniej toksyczne niż fajki i nie śmierdzą (znajomi to docenili, ja też!). W końcu moje ubrania pachną płynem do płukania, włosy owocowym szamponem a dłonie kremem nawilżającym! I tak od prawie roku już nie palę papierosów, tylko podgrzewam iqosa. Nadal mam jednak plan, żeby rzucić nałóg. Dla siebie samej i dla lepszego zdrowia (wiem, że dalej się truję), a także po to, by udowodnić sobie, że mogę wszystko! Nie tylko z okazji naszego kobiecego święta! ;) 

 

Wiktoria: "Szklany sufit jest po to, by go rozbić"


fot. Adobe Stock

Byłam specjalistą do spraw rekrutacji w dosyć dużej firmie. Na tym stanowisku pracowałam już od kilku lat, ale mniej więcej po roku, może dwóch – wiedziałam, że chcę iść dalej, a w zasadzie wyżej. Prowadzenie rozmów, pozyskiwanie kontaktów, wertowanie CV było świetną aktywnością, ale na moment. Moim zawodowym marzeniem było przejście do działu zajmującego się marketingiem w naszej firmie. Tak się złożyło, że ktoś zwolnił się z tego zespołu i był wakat. Chciałam wziąć udział w rekrutacji, ale czułam, że mam marne szanse. Przecież nie miałam żadnego doświadczenia. Dodatkowo mój kolega z zespołu – Bartek – od razu nas poinformował, że już przerabia swoje CV, żeby zdobyć to stanowisko. Faktycznie – on skończył studia w tym kierunku i dawno temu pracował na podobnym stanowisku. Ale ja za to jestem kreatywna, mam mnóstwo pomysłów, znajomości i pełno energii. I chyba na tym się kończy. Ostatecznie Bartek wygrał wewnętrzną rekrutację i zasilił szeregi działu marketingowego. A ja? Dalej wrzucałam ogłoszenia na platformy rekrutacyjne, przeglądałam CV i prowadziłam rozmowy. Ale gdzieś wewnątrz mnie ciągle siedział temat zmiany. Ponieważ nie jestem typem marzyciela, a raczej pragmatyka, to od razu wiedziałam, że tylko i wyłącznie ciężka praca mi w tym pomoże.

Przed zeszłorocznym Dniem Kobiet wyskoczyła mi na Facebooku informacja o kursach zawodowych, organizowanych w prywatnej szkole, niedaleko mojego osiedla. Pomyślałam, że to znak i że… zamiast czekoladek i drogich perfum, zainwestuję w siebie. Zapisałam się na kurs zawodowy i poczułam ekscytację, połączoną z delikatnymi obawami – ale takimi pozytywnymi. Cotygodniowe zajęcia, prace domowe, projekty! Dla osoby po 40. to wyzwanie, ale i przygoda. Poczułam się młodziej. Poznałam tylu inspirujących ludzi, że do dziś z niektórymi mam świetny kontakt. A co najważniejsze – nauczyłam się zupełnie nowych rzeczy, poznałam programy, które ułatwiają pracę, dowiedziałam się dużo na temat mediów społecznościowych, reklamy, a nawet SEO, które do tej pory było dla mnie czarną magią. W końcu nadszedł dzień egzaminu. Czułam się jak przed maturą. W dniu wyników nie mogłam się na niczym skupić. Ten kurs był moim "być albo nie być". Sama przed sobą chciałam sobie coś udowodnić. I udowodniłam. Kurs zdałam całkiem dobrze. Dostałam certyfikat. Pochwaliłam się nim na LinkedInie i co...?! Po kilku dniach dostałam zaproszenie na rozmowę, w której tym razem to ja byłam kandydatem. Z moim doświadczeniem i nowo nabytą wiedzą nie mogło być inaczej. Dostałam nową pracę. Wprawdzie w innej firmie, ale na nowym, wyższym stanowisku. Z dużo lepszymi warunkami finansowymi, ale przede wszystkim z ciekawą perspektywą zawodową i możliwością rozwoju. Chcieć to móc. Czasem trzeba się potknąć, żeby się podnieść i iść. Kurs przyniósł mi wiele dobrego, a ja wiem, że szklany sufit można rozbić. Ale do tego potrzeba wiary w siebie i chęci zmiany!

A ty, co chciałabyś zrobić dla samej siebie? O jakiej życiowej zmianie marzysz? 
 

Z okazji Dnia Kobiet zrób coś dla siebie


fot. Adobe Stock

Dzień Kobiet to nasze święto. Manifest wolności, niezależności, ale i synonim wdzięczności za naszą pracę, serce i poświęcenie. W tym roku podaruj sobie to, o czym marzysz. Najważniejsze, by było to coś, co sprawi, że poczujesz się lepiej: zdrowotnie, fizycznie lub duchowo. 

Potrzebujesz odpocząć? Wyjedź gdzieś za miasto, idź na długi spacer, skorzystaj z masażu, weź długą kąpiel, przygotuj sobie domowe SPA. Możliwości jest nieskończenie wiele. Wybierz taką aktywność, która zapewni ci relaks i spokój. 

Chcesz zainwestować we własny rozwój? Pomyśl o kursie, który podniesie twoje kwalifikacje zawodowe, sprawi, że nauczysz się czegoś nowego lub doszlifujesz pewne umiejętności. Kurs językowy, warsztaty z fotografii, a może taniec? 

Marzysz o lepszym zdrowiu i samopoczuciu? Odstaw papierosy, zrezygnuj z fast foodów, zmniejsz ilość słodyczy. Zobaczysz, poczujesz się lepiej, a twoje włosy, skóra, paznokcie też ci podziękują.

A może po prostu marzysz o pięknej sukience, biżuterii lub dodatku do domu? W przypadku prezentów dla siebie nie ma żadnych ograniczeń. To ty decydujesz! Najważniejsze, żeby twój podarunek wprawił cię w doby nastrój.