Trzydzieści trzy lata w Paryżu zrobiły swoje. Co rano muszę mieć musli, jogurt i sok pomarańczowy. Czytam codziennie „Le Monde”, kibicuję klubowi Olympique Marsylia. Nawet jeśli z kimś jestem na pan, mówię mu po imieniu. Na przykład: „Piotrze, czy pan wie...”. Często używam wyrażenia: jak się masz? – takiego, jak we Francji „Comment tu vas?”. Trochę też zaraziłem się miłością do mody. Lubię ładnie się ubrać i dzięki bliskim osobom czasami to osiągam. Poza tym – nie znoszę „le bordel”. Owszem, tu w gabinecie mam nieład, ale nie znoszę bałaganu w pracy.

W Komedii Francuskiej nauczyłem się porządku. Tam sprawy są zaplanowane wiele miesięcy naprzód. Przyznaję, na początku denerwowała mnie ekspresyjność Francuzów, okrzyki „ca va?” i niekończące się obcałowywanie przy powitaniu. Ale gdy było mi źle, wiedziałem, że między godziną dwunastą a czternastą zapomnę na chwilę o kłopotach, bo wtedy cała Francja je. I ja także pójdę jeść. Najbardziej fascynowało mnie metro. Że działa! Że się nie spóźnia! Że jest szybkie! Byłem rozczarowany – i jakże się myliłem – tamtejszym teatrem.

Czułem się jak dumny Słowianin, który uważał: „Cóż wielkiego w tym Paryżu, wszak to my jesteśmy mistrzami!”. Gdy zacząłem pracować, dostrzegłem wielkich aktorów i wspaniałe teksty. Odkryłem też mnóstwo teatralnych zwyczajów. Na przykład, że nie można grać w zielonym kostiumie. W XVII wieku truto ludzi, pokrywając im ubrania szkodliwą substancją w kolorze zielonym. A ja zagrałem w „Mizantropie” w zielonym stroju. Alcesta. I żyję!

Fragmenty wywiadów pochodzą z książki Joanny Nojszewskiej pt. „Klucz francuski”. Wydawnictwo Czarno na białym, 2014 r.