Uff! Naprawdę tu jestem! Wilgotny upał oblepia mnie, oczy kleją się po długiej podróży, ale oto już z oddali mamią znane ze zdjęć symbole. Zza chmur wyłania się Głowa Cukru i posąg Chrystusa na wzgórzu Corcovado. W uszach wciąż jeszcze przytłumiony szum samolotu, ale nogi same kierują się do taksówki. Pčo de Acucar – sylabizuję wolno. Taksówkarz uśmiecha się dobrotliwie, bo przecież wie, gdzie każdy turysta kieruje pierwsze kroki.

Głowa Cukru to wystające bezpośrednio z morza wzgórze wysokości 396 metrów. Napawam się przepięknym widokiem na miasto i zatokę Guanabara. Wyobrażam sobie, jak na jej wody dostojnie wpływa statek pod portugalską banderą. Jego dowódca – Gaspar de Lemos – myśląc, że odkrył ujście dużej rzeki, nadał jej nazwę Rio de Janeiro, czyli Rzeka Styczniowa. Powoli na wzgórze przybywają tłumy, tak jak ja spragnione nieziemskich widoków. Oznacza to, niestety, ponad pół godziny czekania w kolejce do wagonika kolejki, którym opuszczam górę.

Żeby odpocząć, kieruję się na najsłynniejszą plażę świata – Copacabanę – ale trudno tu znaleźć spokój. Zostaję otoczona przez naganiaczy, którzy próbują wcisnąć mi leżak, klapki, wycieczkę po mieście albo swoje czarujące towarzystwo. Moja czujność rośnie jeszcze bardziej, gdy kątem oka widzę podejrzane zainteresowanie zawartością mojego plecaka. Czym prędzej uciekam z turystycznego piekła. Żal mi jednak, bo plaża jest piękna, żółciutki piasek ciągnie się przez 4 km.