Ojciec siedział w fotelu osowiały. Tylko co wrócił z warsztatu i na rękach miał jeszcze ślady smaru. – Nie zrobisz mi tego, córeczko – odezwał się wreszcie ponuro. Już otworzyłam usta, żeby wytoczyć najcięższe argumenty, ale jak zwykle wyręczyła mnie mama. – Janusz, to dla niej szansa. Jak się tam zaczepi będzie miała kupę forsy i święty spokój. Chcesz, żeby tak jak ty harowała całe dnie od rana do nocy? – Oj tato, przecież chcę tam jechać do szkoły. Będę mądrzejsza, może na studia się dostanę. Wiesz przecież, że chcę być lekarzem, a w Stanach są superuczelnie medyczne. No tatusiu, chyba chcesz na stare lata być w dobrych rękach? – Muszko, ja się tylko boję, żeby ci się jakaś krzywda nie stała. Wreszcie podpisał zgodę, ale nie był tym zachwycony. Właściwie sama nie wpadłabym na pomysł tego wyjazdu. O stypendium w USA usłyszała mama. I od razu się do niego zapaliła. Zawsze jak coś wydawało jej się eleganckie i doskonałe, mówiła: „No, Ameryka!”. Zostawiłam Polskę bez żalu. Tak naprawdę, poza nadopiekuńczymi rodzicami, nic mnie tu nie trzymało. Nie miałam chłopaka, koleżankom w szkole też nie bardzo pasowało, że lubię wiedzieć więcej, więc z nikim się nie przyjaźniłam.

Słoneczna pułapka

Pierwszy przystanek – Nowy Jork. A tam dwa tygodnie kursu językowego i zwiedzanie miasta z ludźmi z całego świata. Potem loteria. Kto do kogo trafi . Mnie przypadła… rodzina milionerów. Z Teksasu. Już samo to powinno dać mi do myślenia. Przecież oglądałam „Dallas”. Z Nowego Jorku leciałam sama, bo w fundacji, która się mną zajmowała, siedemnastolatkę uważają za samodzielnego człowieka. Nie to co w moim domu. Tatusiek odwoził mnie na wszystkie zajęcia i imprezy, a potem odbierał o dziesiątej. Na lotnisku uderzyło we mnie suche, gorące powietrze. Moi opiekunowie przywitali mnie kwiatami i zawieźli do domu limuzyną. No, myślę sobie, nieźle trafi łam. Byli może trochę starsi od rodziców, ale jak wyglądali... Ani śladu zmarszczek czy siwizny, ubrani jak marzenie. Od razu kazali mówić na siebie „Mum” i „Dad”. To niby dlatego, że miałam być ich córką przez rok. Spodobało mi się to. Z językiem miałam trochę kłopotu, bo Teksańczycy mają tak specyficzny akcent, że ledwo ich rozumiałam, ale to trwało chwilę. W szkole nie musiałam wiele się uczyć. Byłam lepsza od większości uczniów no, może wyprzedzało mnie tylko rodzeństwo Japończyków. Miejscowe towarzystwo było w zasadzie tak samo nudne jak w Polsce. Dziewczyny rozprawiały o ciuchach, chłopaki o sporcie. Na Boże Narodzenie przyjechałam do domu z walizką pełną markowych ciuchów i kosmetyków z najwyższej półki. Mama była zachwycona. – No co? Nadal uważasz, że to był zły pomysł? – pytała ojca, perfumując się Chanel N° 5, prezentem od „Mum” i „Dad”. Tato dostał 12-letnią whisky, co go wcale nie ucieszyło, bo o whisky mówił, że to tylko „lepszy bimber”. – A jak tam szkoła, córeczko? – Banał tato, ale na dodatkowych zajęciach można się sporo dowiedzieć z tego, co mnie interesuje. – To dobrze, że jesteś zadowolona – powiedział jakoś ponuro i zamilkł. Mama za to zadawała mi miliony pytań o dom moich opiekunów np. ile ma pokoi, jak jest umeblowany, jaki mają ogród. Po każdej mojej odpowiedzi, z lekkim wyrzutem patrzyła na ojca. Strasznie imponowało jej to moje amerykańskie życie, więc kiedy wyjawiłam jej, że jest możliwość zostania tam jeszcze na rok, już na koszt opiekunów, uściskała mnie radośnie. Prawdę mówiąc zrobiło mi się trochę przykro, że tak spodobała jej się ta propozycja. Po raz pierwszy w życiu czułam, że oni mogą beze mnie żyć. Tatę znów trzeba było trochę namawiać do podpisania zgody, ale w końcu się zgodził.

Bogaty luzak

W domu w Teksasie, zapanowała wielka radość, bo nie dość że ja wróciłam na jeszcze jeden rok pobytu, to jeszcze po długiej nieobecności wrócił do domu ich syn. Wiedziałam z ich opowiadań, że Dexter wybrał się z przyjaciółmi jachtem dookoła świata. Od czasu do czasu dzwonił do rodziców, ale żadnej z ich rozmów nie słyszałam, zamykali się wtedy w gabinecie. Dex nie był snobem. Przyjaźnił się ze służbą i chyba nie bardzo zwracał uwagę, w co jest ubrany. Ot, taki bogaty luzak. Jednak po jakimś czasie zauważyłam, że między nim a rodzicami istnieje jakiś konflikt. Oczywiście taktownie przerywali sprzeczki, kiedy tylko się pojawiałam, ale zdążyłam się zorientować, że chodzi o jego niewłaściwe, zdaniem rodziców, znajomości. „Mum” organizowała przyjęcia dla przyjaciół moich i Dexa i starała się, żebyśmy jak najwięcej czasu spędzali razem. Polubiliśmy się dość szybko. Był przystojny, koleżanki ze szkoły, jak go tylko zobaczyły, zaczynały się prężyć i robić maślane oczy. Mnie on kompletnie nie kręcił jako mężczyzna, chociaż miło było się z nim pokazywać. Pewnie dlatego dziewczyny plotkowały, że moi opiekunowie złowili mnie na żonę dla Dexa. Śmiałam się z tego. Kiedy jego rodzice postanowili wysłać nas razem na wakacje na Hawajach byłam zła, bo akurat chciałam jechać do Polski. Dex poprosił, żebym jednak nie odmawiała. Zatrzymaliśmy się na tydzień w luksusowym hotelu na plaży. Właściwie nie chciałam z nim romansować, ale będąc w pięknym, luksusowym miejscu z pięknym luksusowym chłopakiem spodziewałam się, że zacznie mnie uwodzić. A tu nic. „Gej jakiś czy co?” – pomyślałam. Dopiero po kilku dniach Dex odważył się powiedzieć mi prawdę. Otóż w szkole średniej zaangażował się w ruch charytatywny, którym kierowali katoliccy zakonnicy. Już wtedy poczuł, że to jest jego droga życiowa, ale obiecał rodzicom skończyć studia biznesowe. No i je skończył, ale zaraz potem wstąpił do nowicjatu franciszkanów. To właśnie dlatego (a nie z powodu rejsu) nie było go przez cały rok. Ponieważ był jedynakiem i spadkobiercą całego majątku, rodzice nie mogli pogodzić się z jego decyzją. Postanowili sprowadzić jakąś ładną dziewczynę z bardzo katolickiego kraju. Liczyli, że jak w domu pojawi się prawdziwa europejska katoliczka, Dex zrezygnuje z chęci zostania mnichem. Zaniemówiłam z wrażenia. Te wszystkie pieniądze wydane na moje stroje i kosmetyki, i moją naukę, to nie było czułe pochylenie się nad losem dziewczyny z biednej Polski tylko czysty biznes! Po powrocie natychmiast poszłam do moich opiekunów. Powiedziałam, że czuję się zawiedziona i oszukana. Najpierw udawali zaskoczenie, potem się wściekli. – Jesteś niewdzięczna, niejedna twoja rodaczka byłaby dumna z tego, że chcemy zrobić z jej dzieci dziedziców fortuny – wykrzyczała „Mum”. – Nie jestem do kupienia – odparłam. – W takim razie nie jesteśmy zainteresowani dalszym sponsorowaniem twojej nauki i pobytu. – I bardzo dobrze, bo w moim kraju właśnie w tym roku mogę zdawać maturę. – No to wracaj do tej swojej zapyziałej Polski! Wyszłam do ogrodu, żeby spokojnie porozmawiać przez komórkę z rodzicami. Ustaliłam z tatą szczegóły mojego powrotu. – Będę musiał wziąć vana, żeby cię dostarczyć z lotniska – próbował żartować. Był w naprawdę dobrym humorze. Nie musiał brać vana. Moi bogaci amerykańscy opiekunowie zarekwirowali mi wszystkie ciuchy i sprzęt, nawet telefon komórkowy. Zostawili parę dżinsów, kilka T-shirtów i kostium na drogę do domu. No i książki, bo po co im książki… Dex zniknął bez pożegnania. Bał się ich, a może było mu wstyd?

Znowu w domu

Tato wiózł mnie z gdańskiego lotniska w strumieniach deszczu. Miał minę zadowolonego niedźwiedzia, zza okna pachniało mokrym lasem. Poczułam się szczęśliwa. – Tato, zdążę w tym roku z maturą? – No pewnie, że tak. Przecież jesteś mądrą dziewczynką a egzamin dojrzałości… taki prawdziwy, życiowy, już zdałaś. Co tam dla ciebie matura!