Kobiety lubią rywalizować. Na różnych polach: lepsza praca, przystojniejszy facet, a potem, kiedy zostają matkami, zaczyna się „wyścig na dzieci”. „Ja w ciąży przytyłam więcej”, „Moja mała już raczkuje”, „Mój syn ma takie mądre spojrzenie”, „Zosia nie pluje zupką, niebawem będzie jadła sama, nożem i widelcem!”. Skąd to się w nas bierze?

Agnieszka Stein: Chyba trzeba zadać sobie najpierw bardziej ogólne pytanie: Skąd w naszej kulturze wziął się pogląd, że rywalizacja jest czymś pozytywnym, że nam służy? Pojawił się i bardzo mocno się ugruntował. Rzeczywiście, wpadamy na dziwaczne pomysły. Ostatnio podczas targów dla rodziców zobaczyłam na tablicy informacyjnej ogłoszenie: „Konkurs raczkowania. Które dziecko najszybciej dotrze do celu!”. Szaleństwem jest, że nas takie zawody już wcale nie dziwią. Wchodzimy w to i układamy te maluchy na macie do startu! Które dziecko wykona najładniejszy rysunek, które najlepiej zatańczy – organizujemy przeróżne konkursy i wydaje się nam, że w ten sposób przygotujemy dziecko do dorosłego życia.

Nie przygotujemy...

Agnieszka Stein: Rywalizacja ma to do siebie, że jeden wygrywa, a drugi przegrywa. To nie działa przecież tak, że dziecko może robić coś po prostu najlepiej jak potrafi, tylko liczy się ten, kto jest pierwszy. Tymczasem dla dziecka ważny jest jego indywidualny rozwój, postępy na miarę jego własnych możliwości, a nie miejsce na podium. Bo podium niczego nie pokazuje, niczego nie dowodzi, to raczej gra dla rodziców. Zachowania typu: „Zobacz, Marysia je tak ładnie, a ty tak brzydko”, to próba, właśnie poprzez rywalizację, przyśpieszania rozwoju dziecka na siłę. Wydaje się nam, że mu wtedy pomagamy. Chciałabym powiedzieć wyraźnie: nie pomagamy! Czy powiedzenie maluchowi: „Wszystkie dzieci w przedszkolu już same się ubierają, a ty nie. Będą się z ciebie śmiać”, pomoże mu szybciej opanować tę czynność? Odpowiedź wydaje się oczywista. A mimo to tak robimy. I matki, i ojcowie. Nie chciałabym jednak takich zachowań jednoznacznie oceniać. Powiem więcej: moim zdaniem u ich podłoża leży troska o dobro dziecka. Chcemy dla niego wszystkiego, co najlepsze, zdrowe. Tylko czasami to, co zdrowe i dobre, źle rozumiemy. Ale szukamy. Właśnie dlatego kobiety mają bardzo silną potrzebę tworzenia wspólnoty w macierzyństwie. Chcą opowiedzieć, podzielić się swoimi matczynymi doświadczeniami. Muszą mówić i być wysłuchane – w ten sposób upewniają się, czy robią dobrze, czy z ich ukochanym dzieckiem wszystko jest w porządku. Nie ma w tym nic złego. Problem tkwi gdzie indziej: w odbiorze tych wzajemnych zwierzeń. Jeśli jedna kobieta mówi, że jej dziecko robi wielkie postępy, to nie jest powód, abyśmy od naszego wymagały natychmiast tego samego, bo ono jeszcze akurat tego nie potrafi. Nie umiemy cieszyć się wzajemnie tymi opowieściami, dzielić się szczęściem, tylko szukamy właśnie pola do rywalizacji. „Bo ona się chwali”, tak myślimy. Jej dziecko przejdzie metr, więc moje powinno przejść dwa. To jest, niestety, znak naszych czasów. Żyjemy w kulturze wzajemnego oceniania się. Poza tym nie odczytujemy intencji. Gdybyśmy, wysłuchując czyjejś opowieści o dziecku, słyszeli, że ten ktoś dzieli się z nami swoją radością, a nie próbuje się z nami ścigać, ta spirala by się nie nakręcała. Druga sprawa to fakt, że współczesny rodzic jest w zasadzie sam z trudem wychowania. Kiedyś kobiety o metodach wychowawczych rozmawiały z matkami, babkami, ciotkami. Dzieci w rodzinie wychowywało się przynajmniej kilkoro. Żyło się w wielopokoleniowych domach. Dzisiaj matka jest zagubiona.

Ma psychologów, z których rad korzystamy już też nałogowo.

Agnieszka Stein: Warto powiedzieć o tym, że to również specjaliści przyczynili się do wytworzenia tej obsesji porównywania dzieci, przymierzania ich do rozmaitych tabelek „prawidłowego rozwoju”. Wystarczy wziąć do ręki jakikolwiek poradnik dla rodziców czy nawet kolorową gazetę – tam roi się od wiadomości na temat tego, co dziecko w danym wieku koniecznie powinno…

I kiedy w tych tabelkach nasze dziecko się nie mieści, wpadamy w panikę. Szczególnie jeśli Zosia, córka mojej sąsiadki, w niej się zmieściła.

Zobacz także:

Agnieszka Stein: Właśnie! To, że nasze dziecko nie robi wszystkiego równocześnie z zapisami tabeli, nie musi być powodem do zmartwienia. Zawsze powtarzam rodzicom: dzieci rozwijają się w swoim tempie. A tabelki są wybiórcze, mają wąski zakres, nigdy nie będą w stanie nadążyć za naturą. Obejmują jakąś średnią.

Cokolwiek ona znaczy...

Agnieszka Stein: A ona często tylko wprowadza w błąd. Te dyskusje matek sprawiają wrażenie zaciętej rywalizacji. Gdyby zobaczyć, co dzieje się na przykład na forach internetowych właśnie dla młodych mam, poznamy istotę. Jedna wpisuje: „Mój syn tak mało waży”. Podaje, ile. Na to kolejna wpisuje: „Mój w wieku twojego ważył jeszcze mniej, zaczął nabierać wagi po trzech miesiącach”. Kolejna pisze: „U mnie było podobnie”. I u tej pierwszej pojawia się ulga, że nic złego z jej dzieckiem się nie dzieje. Czasem, kiedy rozmawiam z rodzicami, wydaje mi się, że cierpimy współcześnie na coś w rodzaju „teoretycznej nadświadomości”, która tylko powoduje strach i nakręca właśnie tę wspomnianą rywalizację.

A może problem tkwi jeszcze gdzie indziej. My, poprzez wszystkie swoje działania, sprawdzamy się. Być może dziecko, które pojawia się na świecie, też potrafimy traktować jako własny sprawdzian: czy jestem dobrym rodzicem? Co za tym idzie: czy jestem lepszą matką niż inne matki? Jeżeli moje dziecko lepiej się rozwija, jest fajniejsze, sprawniejsze niż inne, to znaczy, że ja jestem OK.

Agnieszka Stein: Dzieje się tak, bo jest bardzo dużo stereotypów dotyczących skutecznego rodzicielstwa. Ten jeden, główny, brzmi: dobry, skuteczny rodzic jest w stanie tak zarządzać swoim dzieckiem, że ono rozwija się książkowo. Niemalże jakby uruchamiał jakiś sprzęt za pomocą guzika. To działa w drugą stronę. Jeżeli dziecko nie rozwija się zgodnie z książką, to znaczy automatycznie, że rodzic jest zły. To oczywiście tylko stereotyp, który z rzeczywistością ma niewiele wspólnego.

Czy w takim ściganiu się na dzieci jest także element naszych własnych kompleksów, osobistych niespełnień? Jeśli ja nie znam hiszpańskiego, a chciałabym znać, to moje dziecko będzie musiało się tego języka nauczyć.

Agnieszka Stein: Myślę, że to działa raczej tak: jeśli ja cierpię z powodu nieznajomości języków obcych, to zrobię wszystko, żeby moje dziecko z tego powodu nie miało problemów. Oszczędzę mu tego. Jeżeli ja byłam nieśmiała w przeszłości i to był mój kłopot, dopilnuję, by moje dziecko było otwarte, miało dobry kontakt z rówieśnikami. Bo to mu w życiu pomoże.

A co, jeśli takie dziecko jest introwertykiem?

Agnieszka Stein: To obu stronom może być ciężko. Ale nie chcę krytykować rodziców, ja raczej zawsze staram się szukać źródła i takiego rodzica zrozumieć. Pracując z matkami i ojcami, naprawdę mam wrażenie, że za każdym, nawet niepomagającym dziecku zachowaniem stoją dobre intencje. To naturalnie nie jest usprawiedliwienie, jednak muszę przyznać: ja w tych wszystkich wyścigach dostrzegam przede wszystkim zwyczajnie troskę.

To znaczy, że te scenki z piaskownicy licytujących się na postępy dzieci matek są rywalizacją jedynie z perspektywy obserwatora?

Agnieszka Stein: Moim zdaniem taka rozkrzyczana piaskownica funkcjonuje często jak grupa wsparcia dla matek, proszę mi wierzyć. Oczywiście zdarzają się skrajne przypadki. Kiedyś oglądałam film, w którym jedna matka, obserwując zaczynające siadać dziecko drugiej, własne postanowiła usadzić na siłę.

Sadzamy na siłę, rezerwujemy najlepsze przedszkole jeszcze przed narodzinami, zapisujemy na lekcje tenisa, jazdy konnej, windsurfingu, kilku języków obcych, w tym macedońskiego, bo a nuż się przyda...

Agnieszka Stein: Coraz częściej spotykam się z tym, że rodzice robią to wszystko, chociaż sami czasem mają wątpliwości co do swoich działań. Jednak od nich silniejsza jest myśl: jeżeli tego nie zrobię, to moje dziecko nie poradzi sobie w życiu. Jeśli nie będzie we wszystkim najlepsze, to do wyścigu szczurów nawet nie stanie. To naprawdę są sprawy, które wielu rodzicom spędzają dzisiaj sen z powiek. Według nich to wybór tzw. mniejszego zła.

Ale strach rodziców nie może przecież tłumaczyć szaleństwa, które serwują swoim dzieciom.

Agnieszka Stein: To wszystko wynika z niezrozumienia potrzeb dziecka. Przecież ja również jestem za tym, aby moje rozwijało się dobrze, ale wiem, że pewne rzeczy wcale mu w tym nie pomogą. Jako psycholog rozumiem na przykład, że jeśli dziecko zaczyna za wcześnie chodzić i omija etap raczkowania, to wcale nie musi być dla niego dobre. Matka, która tego nie wie, może oczywiście pochwalić się w piaskownicy, że jej dziecko już chodzi. A koleżanka, której maluch dopiero raczkuje, będzie się tym denerwować. Niepotrzebnie. W takim wieku naprawdę nie można na podstawie zachowania dziecka oraz tempa jego rozwoju przewidzieć, czy będzie zdolnym nastolatkiem, czy nie.

W jaki sposób możemy przekonać rodziców, że próba ustawiania dzieci do wyścigu oraz fakt, które dziecko go teraz wygra, to po pierwsze: szkodzenie mu, a po drugie: z tego tak naprawdę nic nie wynika?

Agnieszka Stein: Nie wiem, czy jesteśmy w stanie przekonać rodziców. Bo tak jak wspomniałam, oni miewają tego świadomość. Jeżeli naprawdę zrozumieją, że rozwój dziecka to nie jest prosta droga pod górę, ale bardzo indywidualny proces, który odbywa się skokami – będzie im zwyczajnie łatwiej. Najlepsza droga to przyglądanie się temu, jak nasze dziecko się rozwija, i podążanie za nim, w jego własnym tempie. Kiedy szybko idzie w górę, pomagamy mu, ale kiedy potrzebuje się zatrzymać, stajemy z nim. Dajemy mu odpocząć.

Nie ciągniemy za rękę w górę za Zosią, bo ona umie już więcej, ale podążamy za nim.

Agnieszka Stein: I naprawdę może się okazać, że za jakiś czas nasze dziecko zostawi w tyle Zosię. Tylko co z tego? Te zawody naprawdę nie mają żadnego sensu. Nam czasami w wychowywaniu dzieci brakuje cierpliwości. A ta jest bardzo ważna. Dzieciom należy stwarzać przyjazną atmosferę do rozwoju, a nie go na nich sztucznie wymuszać. Wyścigi w tej sferze nigdy nie są dobre.

Podobnie jak w sferze materialnej. A na tym polu też działamy. Kupujemy naszym dzieciom milion niepotrzebnych rzeczy. Czy to znowu tak naprawdę rywalizacja dorosłych, tym razem o status społeczny?

Agnieszka Stein: To jest najbardziej podatna i najbardziej wdzięczna sfera do rywalizacji dla rodziców, którzy wykazują takie tendencje. Na nią mamy wpływ w pełni. Możemy iść do sklepu i kupić wszystko. Z pracą nad charakterem i tempem rozwoju dziecka jest trudniej. Czasami dwoimy się i troimy, a dziecko i tak temu nie ulega, i koniec. Nic dziwnego: to przecież nie jest produkt z plasteliny, którą możemy ulepić wedle własnych chęci. W kwestii materialnej więc rzeczywiście potrafimy puścić wodze fantazji… I to jest nieszczęście. Jeśli dorosły człowiek – rodzic nie nauczy się odróżniać swoich potrzeb od potrzeb dziecka, swoich aspiracji od aspiracji dziecka, to może być mu bardzo trudno. A mamy z tym kłopot. Nawet na podstawowym poziomie – nam się przecież wydaje, że wiemy lepiej od dziecka, czy jest głodne albo czy jest mu zimno. Wiemy, która sukienka mu się podoba. O wszystkim chcemy decydować. Zarządzamy dzieckiem, kupujemy drogą zabawkę, bo nasza znajoma kupiła swojemu dziecku taką samą. Czy ono jej potrzebuje? Nie.

No tak, ale inne dzieci ją mają.

Agnieszka Stein: No i co z tego? A jak inne dzieci palą papierosy, to pani swojemu dziecku też da zapalić, żeby nie czuło się źle w grupie? Naprawdę ono nie musi mieć tego, co wszyscy. To znowu dorośli stają do wyścigu. Stres wynikający z faktu, że inne dzieci mają laptop, a nasze dziecko go nie ma, jest sytuacją, z którą ono spokojnie może sobie z naszą mądrą pomocą poradzić. Ale to my sobie z tym nie radzimy. Bo to my nie chcemy być ostatni na mecie!