SMS od pisarza: Za 7 minut jestem". Po 10 minutach kolejny SMS: "Próbuję załatwić coś w sieci telefonii komórkowej. Jeszcze chwila... Znęcają się nade mną i upokarzają, jak się nie pojawię w ciągu 5 minut, to znaczy, że kogoś zamordowałem”. Po 3 minutach kolejna wiadomość: „Zamordowałem, poćwiartowałem, zjadłem szczątki, a i tak w czasie procesu cała Polska będzie mi kibicować...”.

Kiedy przeczytałem Pańskie SMS-y, pomyślałem: „Jednak coś w tym człowieku jest kryminogennego – nie tylko pisze o zbrodniach, ale też sam jest ich złakniony”. Skąd się to wzięło? Był Pan w dzieciństwie świadkiem zbrodni? Może ktoś Panu zagrażał? Albo pewnego dnia ucięta głowa przetoczyła się tuż pod Pana nogami?

Jestem zdania, że posiadam w sobie gen przekazany mi przez tatę i mamę, którzy pochodzą z Mazowsza. Jestem zatem synem prawdziwej polskiej mazowieckiej ziemi. I ten gen, o który pan pyta, to jest – mówiąc wprost – gen wkurwienia, irytacji i wściekłości. Polska średnia, żadne romantyczne łaknienie zbrodni.

I dlatego zaczął Pan pisać kryminały?

No jakoś trzeba dać ujście tym narastającym złym emocjom. Mając do wyboru: krzyczeć na żonę i dzieci albo pisać kryminały, zdecydowanie wybieram to drugie.

Żona musi być szczęśliwa, że zdecydował się Pan na pisanie.

Tak przynajmniej deklaruje. Ale może nie mówi prawdy, bo się boi przyznać, jak jest rzeczywiście.

Zobacz także:

Obawia się, że zmieni Pan zdanie.

Dzień, którego moja żona boi się najbardziej, zaczynałby się od słów: „Kochanie, postanowiłem rzucić literaturę, teraz zajmę się wami”.

Kiedy po raz pierwszy w swojej głowie zarejestrował Pan świadomie pojęcie zbrodni? Zrozumiał jego znaczenie i wszystko, co za tym idzie: niepewność, niepokój, napięcie, strach, winę, karę, krew...?

Niedługo po maturze poszedłem pracować do codziennej gazety i tam, trochę przez przypadek, zacząłem pisać sprawozdania z procesów sądowych. Dla młodego chłopaka było to szokujące zetknięcie z prawdziwą rzeczywistością kryminalną i policyjną, daleką od przetworzonego obrazu z książek czy gazet. Bardzo bliskie zetknięcie. Mogłem czytać akta kolejnych spraw, oglądać zdjęcia z miejsc zbrodni, ofiar, narzędzi, od których zginęły, studiować protokoły zeznań. A na sali na wyciągnięcie ręki mieć sprawców, rodziny, słuchać, oglądać reakcje. Sama prawda, rzadko szokująca, często niesłychanie bolesna. Do zbrodni dochodzi w bardzo banalnych okolicznościach. Ktoś się napił, emocje wzięły górę, złapał, co miał pod ręką. Potem płacze nad zwłokami i nie wierzy, że to zrobił. W sądach miałem też okazję dowiedzieć się, jak działa wymiar sprawiedliwości. Dlatego moim bohaterem został prokurator Szacki, a nie policjant albo detektyw. Podobało mi się, że praca prokuratora nie kończy się w momencie złapania sprawcy. On musi zgromadzić dowody, potem pójść do sądu, włożyć swoją togę z czerwoną lamówką i powiedzieć: „Udowodnię, że ta osoba jest winna”. Ten moment wkładania togi to jak przywdziewanie kostiumu przez superbohatera. Superman przed kolejnym ratowaniem ludzkości, zanim wzbije się w górę, zapina czerwoną pelerynę.

Był Pan kiedyś w sytuacji zbrodniczej? Zagrożenia życia? Może ukradli Panu tylko portfel, a może pobili i grozili nożem?

Nigdy, odpukać, nie miałem bezpośredniego kontaktu ze światem zbrodni. Obrobili mnie kilka razy. Raz składałem zeznanie w sprawie bójki. Wtedy to mnie bili. Ale jak to mówią: człowiek, któremu ukradli zegarek, jest zamieszany w sprawę kradzieży zegarka.

Po napisaniu najnowszej powieści „Bezcenny” powiedział Pan, że ma dosyć trupów.

Tak, zapytany, dlaczego przestałem pisać kryminały. Kryminał zaczyna się od zwłok, od śmierci, od bólu, od straty, musi być trochę powieścią psychologiczną. Uznałem, z przyczyn emocjonalnych, że nie chcę budować swojej kariery tylko na takich brudnych, złych emocjach. Poza tym chciałem, żeby więcej się działo, chciałem wykorzystać fakt, że literatura naprawdę nie ma ograniczeń budżetowych. I zupełnie celowo zacząłem pisać „Bezcennego” w taki sposób, aby nie mogła sfilmować tego prawie żadna kinematografia świata – niektóre sceny byłyby zwyczajnie za drogie. Wielu pisarzy zastanawia się: „Och, czy moja książka będzie zekranizowana?”. I pod to projektuje swoją prozę. Ja odpowiadam: „Pieprzyć to!”. Literatura jest lepsza niż film i może więcej. Dajmy ludziom w książkach taką „jazdę bez trzymanki”, której nie da im film, bo kinematografii nie będzie stać na takie szaleństwo.

Jednak do końca od tej kinematografii się Pan nie odcina. Wiosną mają rozpocząć się zdjęcia do ekranizacji Pana książki „Ziarno prawdy”. Pracował Pan nad filmową adaptacją powieści wspólnie z reżyserem Borysem Lankoszem. Po sfilmowaniu „Uwikłania” nie krył Pan rozgoryczenia, twierdząc m.in., że reżyser dokonał bardzo wielu zmian w filmowej wersji książki: Szackiemu zmienił płeć – zrobił z niego panią prokurator – do tego akcję filmu przeniósł do innego miasta niż w książce.

Bromskiego opowiada o pani prokurator w Krakowie. I to dopiero początek fabularnych zmian, jakich dokonano. Ale żeby było jasne: nie jestem szalonym autorem, który chce, aby go ekranizować scena po scenie. Moje rozgoryczenie, choć to chyba za mocne słowo, nie wynika ze skali zmian, tylko z faktu, że liczyłem na więcej – na wskrzeszenie kina gatunkowego. A w kategoriach czysto komercyjnych miałem nadzieję, że na film pójdą tłumy, a prosto z kina ruszą do księgarń. Tak się niestety nie stało, ale żalu nie mam. Raz wychodzi, raz nie wychodzi... Trzymam kciuki za dalsze poczynania Jacka Bromskiego, mam nadzieję, że on trzyma za moje.

 

„Kiedyś chciałem pisać typowo polską, oniryczną, rozłażącą się w szwach literaturę” – powiedział Pan. A jeśliby się tak stało, to co by to było: dramaty, romanse?

No cóż, polska proza oniryczna ma to do siebie, że nie jest ani dramatem, ani romansem, ani w ogóle żadnym gatunkiem. Ona po prostu jest. Czasami nawet jest bardzo dobra. Faktycznie, kiedyś chciałem się znaleźć na półce, gdzie dziś są Olga Tokarczuk albo Szczepan Twardoch. Zrezygnowałem.

Dlaczego?

Poszedłem do wydawcy z konspektem polskiej prozy onirycznej, która miała mnie uczynić wielkim. Ale wydawca powiedział, żebym napisał kryminał. Jest moda, jest rynek. A że chodził mi po głowie ten prokurator, pomyślałem: „OK, napiszę kryminał, zostanę autorem bestsellerów, eksperymentami zajmę się później”.

I co?

Dorosłem. A raczej wyrosłem z młodzieńczych rojeń o odkrywaniu nowej literatury. Zrozumiałem, że nie ma co się snobować schizofrenicznie na pisanie takiej literatury, której nigdy nie czytałem. Wychowałem się na fantastyce, na kryminałach, na Juliuszu Vernie i Aleksandrze Dumasie. Kochałem i ciągle kocham to uczucie, kiedy ktoś zabiera mnie na wielką przygodę, a ja z wypiekami przewracam kolejne strony. To jest literatura, która mnie interesuje. Nie chcę być nowym Gombrowiczem. Wolę stać na półce Sienkiewiczów – prozy popularnej, wciągającej. Czasami mądrej, czasami tandetnej i płytkiej, ale takiej, dzięki której dostaję od czytelniczki wiadomość: „Panie Zygmuncie, przez pańską książkę zarwałam trzy noce”. To jest mój program literacki.

A nie kanon lektur obowiązkowych?

Nie, wystarczy mi, że moje książki będą stały w każdym polskim domu.

Co za skromność! Za 30 lat chciałby Pan usłyszeć, że na maturze był temat z Miłoszewskiego?

Nawet mam temat: motyw szowinizmu i seksizmu u Miłoszewskiego. Jeśli wierzyć czytelniczkom, to taki motyw w mojej literaturze się pojawia. Wybierając się na moje spotkanie autorskie, panie często spodziewają się, że przyjedzie do nich ktoś podobny do mojego bohatera, czyli prokuratora Szackiego – wyniosły dupek, szowinista i mizogin. A kiedy się pojawiam, to mówią: „Ojej, tak się cieszymy, bo się bałyśmy, a pan jest takim sympatycznym człowiekiem”.

One czy oni Pana czytają przede wszystkim?

Piszę literaturę dla mężczyzn – teoretycznie. Ale większość moich czytelników stanowią kobiety. To nie wynika z tego, że ja w magiczny sposób trafiam do ich dusz, nie jestem drugim Januszem L. Wiśniewskim. Kobiety zwyczajnie więcej czytają. Co ciekawe, ten straszny mizogin Szacki ma rzeszę wiernych fanek, co jest ostatecznym dowodem na to, że kobiety lubią drani, chcą wierzyć, że „on się dla mnie zmieni”.

Dwie koleżanki w redakcji rozpromieniły się, kiedy powiedziałem, że idę na wywiad z Miłoszewskim. Kobiety reagują na Pana żywiołowo.

Cieszę się. Proszę pozdrowić koleżanki. Niestety, ale muszę je rozczarować. Nie ma we mnie wiele z Szackiego... może poza odrobiną arogancji. Ani ze mnie drań, ani lowelas ze stalowym błyskiem w oku. Na co dzień jestem rodzinnym pantoflarzem. Kobiety mną pomiatają.

Jak Pan pisze? Jakieś rytuały? A może świątynia pisania, do której nikt nie może wejść?

Przykro mi. Następnym razem coś wymyślę, a teraz odpowiem, jak jest naprawdę: ja potrzebuję tylko gniazdka, żeby podłączyć komputer.

Tutaj, w tej kawiarni, mógłby Pan zacząć pisać? Teraz?

Tak, ale muzyka mi przeszkadza. Nie słucham muzyki, nie rozumiem tych, którzy się podniecają tym, że ktoś ciągle powtarza te same słowa do trzech taktów. Kuriozalne. Chciałbym, aby otwarto w Polsce sieć kawiarni, w których nie gra żadna muzyka. Tylko panuje cisza. OK, mam jeden rytuał – o wiele łatwiej pisze mi się jesienią i zimą. To jest tak durne zajęcie – siedzenie przez kilkanaście godzin dziennie tylko w swojej głowie – że ciężko mi się zmusić. Łatwiej w listopadzie niż w lipcu. Zimno, pada, ciemno, i tak nie ma po co wychodzić. Dlatego większość moich rzeczy napisałem między listopadem a kwietniem.

Muzyki Pan nie słucha, ale kiedy syn płacze, trzeba wstać i go przytulić. Ma Pan dwoje dzieci: 15-letnią córkę i malutkiego syna. Czy bajki „Góry Żmijowe” napisał Pan właśnie dla nich?

„Góry...” napisałem dla córki, wówczas siedmioletniej, która oznajmiła po moim debiucie: „Skoro tata jest pisarzem, to tata musi napisać bajkę o królewnie, która ma przygody”. Po prostu złożyła zamówienie. Napisałem wobec tego bajkę, trochę bajkę grozy, w klimacie braci Grimm. Uważam, że dzieci lubią się bać. Trzeba tylko pamiętać, żeby ze strachu i mroku poprowadzić bajkową historię w stronę światła, pokazać, że wszystko jest w porządku. Trudna praca, ale wspaniała, może do niej wrócę, kiedy syn będzie starszy. Teraz jest za mały, a córka nie składa już zamówień na bajki. Składa za to reklamacje, żebym ją uprzedzał, kiedy się w Empiku pojawiają moje figury z kartonu w ramach promocji. Bo idzie z koleżankami, a tu ojciec z papieru stoi.

 

Po tym, jak Jerzy Pilch przeczytał „Uwikłanie”, uznał tę książkę za doskonały kryminał, a Pana za rasowego pisarza. W najnowszej książce przeczytałem, że prawa filmowe do „Bezcennego” – choć Pan deklaruje niechęć do ekranizacji – zostały wycenione na milion dolarów. To wszystko sprawia, że oczekiwania wobec Pana rosną i czytelnicy oraz krytycy spodziewają się tylko sukcesów. A jak nie wyjdzie, to co będzie?

Robię wszystko, żeby wyszło. Przyznaję, że z każdą kolejną książką jest trudniej, oczekiwania rosną, moja odpowiedzialność też. Próbuję pamiętać, że nie jestem  neurochirurgiem, że mój błąd nie oznacza zwłok na stole. Literatura to rozrywka, podróż do innego świata, ucieczka. Za często traktujemy ją w sposób bardzo poważny, może przez ten bagaż literatury narodowej? A ona ma być fajna, ma nas bawić. Nasze życie jest trudne, dlatego kiedy sięgamy po książkę, to nie po to, żeby dołożyć sobie zmartwień, ale po to, żeby przeżyć coś, czego byśmy normalnie nie doświadczyli.

Miłoszewski – antywieszcz narodowy?

Nie wierzę w literaturę dla siebie czy pięciu kumpli z wydziału literaturoznawstwa. Wierzę w to, że literatura jest dla czytelników i bez nich jej po prostu nie ma. Dlatego staram się pisać dobre powieści, przy których podróż z Przemyśla do Szczecina będzie trwała chwilę, a nie oznaczała siedemnastu godzin mordęgi. Najpierw musi być wciągająca, potem mądra i głęboka. Jeszcze raz przypomnę mój program literacki: w każdym polskim domu między „Panem Tadeuszem” a „Encyklopedią powszechną” PWN ma stać Miłoszewski.

Jest Pan odważny?

Nie wiem. Nigdy nie byłem postawiony w takiej sytuacji, że musiałbym wystawić własną odwagę na próbę. Jak pisała Wisława Szymborska: „Tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono”. Teoretycznie wiem, że na pewno nie postawiłbym nigdy żadnej idei, religii czy ojczyzny ponad żadne ludzkie życie, także swoje. A jeśli pyta pan, czy jestem bojaźliwy... Jestem, przede wszystkim boję się o dzieci. Jeśli ktoś ma dzieci, to w każdej sekundzie się boi. Poza tym moja wyobraźnia bardzo intensywnie pracuje, widzę wiele możliwości rozwoju każdego zdarzenia, widzę zagrożenia. Dlatego jestem ostrożniejszy, może bardziej znerwicowany niż inni.

Na antenie TVN24 zapytano Pana o to, czy literatura jest najważniejsza. Przyznał się Pan, że nie ma jej nawet w pierwszej setce Pańskich rzeczy ważnych. Dopytany, co jest na pierwszym miejscu, odpowiedział Pan, że seks.

Mama się na mnie za to obraziła, że ta literatura tak daleko. A co miałem powiedzieć? „Rzeczpospolita Polska”? Poza tym ja jestem szczęśliwie ultramonogamiczny. Kiedy mówię: „seks”, myślę: „żona”.

Czy życie to kryminał, Panie Zygmuncie?

Nie, bo życie to nie jest fikcja, to nie jest powieść. Ono się rządzi absolutnie innymi prawami. W powieści i w kryminale chodzi o to, żeby dojść do pointy, a w życiu, żeby doczekać kolejnego dnia, pozostając uczciwym człowiekiem. To już koniec? A gdzie pióra, brokat, sesja w Nicei? To w końcu „Gala”!

Proszę zacząć pisać o seksie, to pomyślimy.