Takich jak oni było w historii niewielu: Flip i Flap, Don Kichot i Sancho Pansa, doktor Jekyll i mister Hyde. Od lat rozmawiają o filmach, kłócą się i zawsze się godzą. Są symbolem trwałości w czasach ulotności. Poznali się na planie programu telewizyjnego. Tomaszowi Raczkowi jako jedynemu udało się zagadać Zygmunta Kałużyńskiego. Co nie jest łatwe. Kałużyński nigdy nie daje się zbić z pantałyku. Gdy już nie ma argumentów, próbuje bić przeciwników paskiem, kładzie się na ziemi, udaje chorobę lub klęka na kolana i wyznaje miłość. Opowiadają Gali o swojej współpracy i przyjaźni.

Gala: Panie Zygmuncie, jaka jest relacja między panem a panem Tomaszem? Nauczyciel - uczeń?

Zygmunt Kałużyński: Mowy nie ma, proszę pani! My od razu, z miejsca wytworzyliśmy specjalne zjawisko psychologiczne - mianowicie powstanie nowej osobowości. Co zresztą w kulturze już nieraz bywało: Don Kichot i Sancho Pansa. Albo Flip i Flap. Flip sam w sobie to jest chudy pan, który nie jest za bardzo rozgarnięty. Flap to grubas, z którego za długo nie można się śmiać, bo ile można się śmiać z jego tuszy. Razem tworzą inną osobę, trzeci charakter. Coś ponad nimi, co zaczyna być niezależne.

Tomasz Raczek: Wypełniamy rolę społeczną. Taką, jaką nam napisali widzowie. Mianowicie oczekiwali duetu człowieka młodszego i starszego, którzy potrafią się dogadać, którzy się kłócą, ale nigdy nie są wobec siebie brutalni czy agresywni. I nigdy się nie rozstają!

Gala: Czy panowie się umawiają: ja będę atakował, ty bronisz, czyli jak w filmie - dobry i zły policjant?

T.R.: Zdarza się, że ten podział następuje naturalnie. Bywa, że piszemy sobie role, ale zdarza się też, że tak lubimy film, o którym opowiadamy, że rezygnujemy ze sporu.

Gala: Jak powstaje gazetowy zapis rozmów o filmie?

Zobacz także:

T.R.: Umawiamy się, o jakim filmie będziemy mówili. Po obejrzeniu go każdy sobie myśli swoje. Spotykamy się. Pan Zygmunt jest zawsze bardzo dobrze przygotowany. Nawet ma wynotowane potrzebne cytaty i daty na kartce. Za każdym razem, kiedy wyjmuje te karteczki, myślę sobie: "Boże, jaki ja głupi, przecież też mogłem sobie coś wypisać, wynotować i znowu zapomniałem". Pan Zygmunt widzi wszystko w klarowny sposób. Ja wchodzę w rolę szczekającego pieska, który próbuje zbić z pantałyku pana Zygmunta.

Gala: Czy to prawda?

Z.K.: Wszystko to jest nieprawda bądź tylko częściowa prawda, pani redaktor. Na tej kartce, która tak niepokoi pana Tomasza, to ja mam napisany tytuł filmu i nic więcej! Pan Tomasz ma zdecydowany pogląd na film, który jest, w odróżnieniu od mojego stanowiska, ambitny. On popiera poszukującą sztukę filmową, tak zwaną artystyczną, awangardową nawet. Natomiast nie ma serca do tych moich science fikszonów, do tych strzelanin, koni, które jeżdżą po westernie, do tych melodramatów, gdzie kochankowie z płaczem rzucają się sobie w objęcia.

Gala: Kto panów dzieli najbardziej?

 T.R.: Steven Spielberg i jego twórczość. Pan Zygmunt ma do niego wielką słabość, traktuje go nawet jak wybitnego twórcę. Podczas gdy ja jestem wobec niego głęboko nieufny. Uważam, że jest niewątpliwie bardzo zdolny, inteligentny, ale jest też chytry i sprytny. Wydaje mi się bardziej kupcem niż artystą. Lepiej umie sprzedawać to, co wyprodukuje, niż nadawać temu wartość. I dochodzi do takich filmów, przy których krzyczę z rozpaczy, na przykład Lista Schindlera. Gdy w finale publiczność płacze, pociągana za sznurki jak marionetki przez lalkarza, mam ochotę wstać i krzyczeć: ludzie, opamiętajcie się, przecież on z was robi kretynów, nie pozwólcie sobą manipulować. A potem rozmawiamy i pan Zygmunt jest wzruszony ListĄ Schindlera. I pan, panie Zygmuncie, który zna te wszystkie sposoby, pan pozwala się temu Spielbergowi wodzić za nos? Okazuje się, że ten nieprzejednany krytyk filmu polskiego w wypadku Stevena Spielberga bywa bardzo łaskawy.

Gala: To jak powstają wspólne książki?

T.R.: Razem je wymyślamy. Ja wykonuję potem czynności techniczne, ponieważ udało mi się pana Zygmunta namówić na to, żeby sobie postawił telewizor (po wielu latach, i nawet jest wideo). Następnie udało mi się go namówić, żeby posługiwał się telefonem komórkowym...

Z.K.: Od pół roku zaledwie.

T.R.: ... niestety, nie udało mi się namówić na komputer. To moje główne zadanie. Przekonuję pana Zygmunta, że znajdzie dużo przyjemności w surfowaniu po internecie. Na razie mi nie wierzy! Potem książkę redagujemy, czytamy.

Gala: Kto ma ostatnie zdanie?

T.R.: Teraz piszemy czwartą książkę, Alfabet na cztery rĘce, czyli na różne litery, różne hasła. Będzie i seks, i Marilyn Monroe. Nie jest to łatwe. Mówię: "Porozmawiajmy o Lizie Minnelli". A pan Zygmunt siedzi i mruczy: "Liza Minnelli? Ona grała w jakimś filmie?". Widzę, że muszę przeczekać, odpuścić i wrócić z tym pytaniem za jakiś czas. Mamy za to niesłychanie interesujące omówienie hasła: Polański. Myślę, że nikt w Polsce nie opisał Polańskiego tak ciekawie, tak trafnie i w sposób tak wyjaśniający wyjątkowość Polańskiego.

Z.K.: Nie było to trudne, bo Polański jest twórczym człowiekiem, ale nie jest aż tak głęboki.

Gala: Jeśli panowie nie piszą książki, nie piszą artykułu, to czy spotykają się, ot tak, towarzysko?

Z.K.: Ja się pcham do pana Tomasza, jak mogę. Tylko że on jest szalenie zajęty. Prowadzi dwa programy w telewizji, program radiowy, pisze w pięciu różnych redakcjach. I jeszcze, proszę pani redaktor, założył dom wydawniczy Latarnik i co w nim wydaje? Książki starego przyjaciela, który się go czepia od pół wieku - niejakiego Kałużyńskiego.

Gala: Czy panowie się przyjaźnią?

Z.K.: Nie wiem, czy to wypada mówić w wywiadzie i czy zechce to pani wydrukować. Z mojej strony to już nie jest przyjaźń - to jest miłość.

T.R.: To co ja mam odpowiedzieć? Należę do ludzi, którzy w ogóle nie lubią mówić o uczuciach. Pewnie nie lubią, bo nie potrafią. Spędzam bardzo dużo czasu z panem Zygmuntem, bo on jest dla mnie tak strasznie ważny emocjonalnie. A ponieważ od kilku lat nie mam ojca, bardzo silnie czuję, że z całym bagażem odpowiedzialności pan Zygmunt wszedł w jego rolę. Przychodzę do niego z tymi pytaniami, z takimi prośbami, które bym miał i miewałem do mojego ojca. Ojciec mój był zresztą wybitnym i fantastycznym człowiekiem oraz wielbicielem pana Zygmunta.

Z.K.: Pani redaktor, to już doszliśmy w tej rozmowie do szczytowego paradoksu. W gruncie rzeczy już od pół wieku Tomasz mnie ratuje, Tomasz się mną opiekuje i zapewne bez niego byłbym podrzędnym dziennikarzyną robiącym dział nekrologów w tygodniku Polityka.

T.R.: Tam nie ma takiego działu!

Gala: Czy kiedyś pokłócili się panowie na poważnie?

Z.K.: Obaj stosujemy się do zasady: nigdy nie bądź poważny, to będą cię traktowali serio.

Gala: Poza miłością i przyjaźnią łączy podobo panów uwielbienie dla Pameli Anderson?

Z.K.: Pani nakłania mnie, żebym odsłonił łajdacką stronę swojej działalności, to znaczy komercjalną. Jeśli idzie o Pamelę, pan Tomasz był redaktorem naczelnym Playboya, ba, on wprowadził to pismo na nasz rynek. I co robi mój przyjaciel, pan Tomasz? Zaprasza mnie, żebym zarobkował w tym miesięczniku. Zaś typowe gwiazdy Playboya mają wielkie biusty, długie nogi i miny, które mówią: chodź chłopczyku, zabawimy się. No i ja w ramach zajęcia zarobkowego, jakie dał mi pan Tomasz, popierałem Pamelę Anderson.

Gala: Z tego, co słyszałam, jest pan też wielbicielem Izabeli Trojanowskiej...

T.R.: Tak, tak, pamiętam. W 1980 roku, kiedy był szał na Trojanowską, poprosiłem pana Zygmunta, żeby wystąpił w moim pierwszym programie telewizyjnym. Ścierali się w nim zwolennicy i przeciwnicy wokalistki. Królem oponentów był oczywiście Kałużyński. Dyskusja była gorąca, padały zapewnienia o miłości i deklaracje nienawiści. Nie uprzedziłem nikogo, że artystka jest w studiu. W pewnym momencie poprosiłem pana Zygmunta, żeby powtórzył to wszystko Trojanowskiej prosto w oczy. Ona zaś - uprzedzona - miała powiedzieć: a co ty, stary, biedny człowieku, możesz wiedzieć o popkulturze?

Z.K.: Stary człowieku!? Przecież to było 20 lat temu!

T.R.: Trojanowska weszła i już miała wywalić ten tekst do pana Zygmunta, kiedy on nagle wstał i padł przed nią na kolana. Trojanowska oniemiała, zapomniała, co miała powiedzieć, a Kałużyński perorował, że dopiero teraz widzi, jaka jest piękna, wspaniała, i że musi przed nią klęknąć. Oczywiście, program miał ogromną oglądalność.

Z.K.: Proszę pani redaktor, to był chwyt opracowany i przeze mnie stosowany. Z chwilą, gdy coś strasznie naszczekałem, to zawsze potem albo kładłem się na podłodze, albo klękałem, albo przewracałem się, udawałem, że mam atak choroby i prosiłem o lekarza. I, o dziwo, to zawsze działało. 

Rozmawiała Dorota Wellman