Moja ostatnia podopieczna skończyłaby we wrześniu tego roku 95 lat. Nie trawiła jej żadna choroba. Umarła miesiąc temu na pospolitą przypadłość zwaną starością… Ta skomplikowana maszyneria, jaką jest ludzkie ciało, nagle zaczęła u niej szwankować. Najpierw zepsuły się nogi, potem oczy, a na koniec awarii uległ mózg. Serce kobiety ciągle biło, płuca pracowały, krew w żyłach płynęła, ale iskra życia tląca się w niebieskich tęczówkach traciła blask z każdym dniem.

Staram się dla własnego dobra nie wchodzić w emocjonalne relacje z osobami, którymi się zajmuję. Nie wolno mi się do nich przywiązywać. Nie mam prawa darzyć ich przesadną sympatią, bo uczucia wszystko komplikują. Muszę zachowywać się profesjonalnie jak lekarz albo pielęgniarka. 
No ale przecież nie jestem robotem i ludzkie odruchy biorą u mnie górę nad rutyną. Dlatego nigdy nie potrafiłam pogodzić się z tym, że ktoś, kto jeszcze miesiąc wcześniej pasjonował się losami bohaterów popularnych seriali, cieszył spacerami i nadchodzącą wiosną, staje się nagle więdnącą rośliną, z którą niemal nie ma kontaktu. 

Oto pełna wigoru seniorka, która marzyła o młodych ziemniakach z koperkiem, musi odżywiać się zmiksowanymi zupkami i leży w pampersach. Jej życie zaś zaczyna się ograniczać do prostych fizjologicznych czynności i mniej lub bardziej nieświadomego czekania na koniec… Niełatwo obserwować taką przemianę i trzymać zawodowy dystans. Starość zdecydowanie się Panu Bogu nie udała! 

Początek tej nocy nie różnił się niczym od poprzednich

O 22.36 starsza pani zasnęła. Jej drobne, opatulone kołdrą ciało zanurzyło się w miękkości materaca jak w ciepłej wodzie. Zmarszczki na zapadniętych policzkach nieznacznie się wygładziły, a skóra lekko zaróżowiła. Półotwarte usta przestały wyrzucać z siebie słowa niezrozumiałe dla otoczenia, niespokojny oddech zmienił się w ciche pochrapywanie.

Pogapiłam się chwilę na ciemniejące niebo, na blady sierp księżyca oświetlający dachy sąsiednich bloków, na mrugające nieśmiało gwiazdy – i niechętnie zamknęłam okno. W pokoju starej kobiety natychmiast zrobiło się duszno i klaustrofobicznie. Ze ścian i podłogi zaczęły wyłazić dobrze znane mi zapachy – specyficzna mieszanka środków dezynfekcyjnych, mydła, spoconego ciała i parujących przez skórę leków.

Czasem zdawało mi się, że przesiąkłam nimi na wskroś, że rano moje ubrania i włosy pachną tak samo. Musiałam długo stać pod prysznicem, by pozbyć się wrażenia, że oblepiają mnie – starość, rozkład i choroba.

O 22.42 usiadłam w fotelu, zapaliłam nocną lampkę i otworzyłam książkę ma stronie 43. O godzinie 23.20 włączyła się lodówka, a światło nieco przygasło. Seniorka poruszyła się niespokojnie i wymamrotała coś, co zabrzmiało jak „idziemy”, po czym na powrót zapadła w sen. 

Zobacz także:

Wiedziałam, że obudzi się najdalej za godzinę, ale nie wróci – jak zdrowy człowiek – do rzeczywistości, lecz zapadnie głębiej w świat stworzony przez upośledzony umysł. Będzie rozmawiać w nieistniejącym języku z wytworami swojej fantazji, brać w dłonie wyimaginowane przedmioty i truchleć ze strachu, słysząc dźwięk zatrzymującej się na piętrze windy. Ja podam jej tabletkę albo dwie i przez następne pół godziny będę przemawiać do niej jak do dziecka, że wszystko jest w porządku, i obiecywać kłamliwie, że jutro pójdziemy na spacer do parku albo posłuchamy na balkonie śpiewu ptaków.

O 23.40 poszłam do kuchni zaparzyć sobie kawę. Intensywna woń oszukała moje zmysły i sprawiła, że poczułam w sercu dziwną lekkość, jakbym wpadła do ulubionej knajpy na małą czarną. Trwało to tylko chwilę.

Spojrzałam na meble w kuchni, na kubek w czerwone groszki, tłoczące się w zlewie brudne naczynia i stojące na parapecie doniczki. Zdałam sobie sprawę, że starsza pani już nigdy nie włączy czajnika ani nie podleje pachnącego cytryną geranium; że to, co mnie wydaje się rutyną, jest dla niej już nieosiągalne…

0 24.03 odstawiłam pusty kubek na podłogę i wbiłam wzrok w fosforyzujące cyfry elektronicznego zegara.

W nocy czas płynie wolniej. Minuta trwa kwadrans, a godzina wlecze się niczym wieczność. Zdążyłam do tego przywyknąć. Czuwanie nad starymi ludźmi uczy cierpliwości i pokory. Dlatego nie zdenerwował mnie fakt, że cyfry 24.03 długo nie chciały zmienić się na 24.04 .

W pierwszym momencie uznałam, że to zabawne i intrygujące. W drugim doszłam do wniosku, że zegarek się popsuł. Wyjęłam więc z kieszeni komórkę i ze zdumieniem odkryłam, że też pokazuje 24.03.

„To niemożliwe” – przeleciało mi przez głowę. Wetknęłam do uszu słuchawki i włączyłam radio. Nie działało. Na wszystkich zaprogramowanych stacjach słychać było jedynie trzaski, szum i gwizdy.

Najpierw mnie to zdziwiło, potem zaniepokoiło, bo wyglądało to tak, jakby czas stanął w miejscu, co było oczywistym absurdem! Przecież czas płynie bez względu na wszystko.

Staruszka nagle odzyskała wzrok!

W dużym pokoju nad kanapą wisiał zegar z kukułką. Ptak został dawno unieruchomiony, ale reszta mechanizmu działała ze szwajcarską precyzją. Tak w każdym razie twierdził syn mojej podopiecznej. Postanowiłam pójść do pokoju i rzucić okiem na wskazówki wędrujące po tarczy. Kiedy mijałam łóżko seniorki, ta niespodziewanie westchnęła i bez wysiłku dźwignęła się do pozycji siedzącej. Jej koścista dłoń powleczona pomarszczoną skórą wynurzyła się spod kołdry i złapała mnie za rękę.

Wzdrygnęłam się, jakby kopnął mnie prąd, i chyba rzeczywiście tak było, bo poczułam, jak tężeją mi cebulki włosów i jak na ciele pojawia się gęsia skórka.

Zostań ze mną. Trochę się boję – powiedziała mocnym głosem i spojrzała na mnie niewidzącymi oczami tak przytomnie i rozumnie, że przeszły mi po plecach ciarki.

– Że, że co?! – wybełkotałam.

Nie chciało mi się pomieścić w głowie, że ktoś, kto od miesięcy nie sformułował ani jednego sensownego zdania i nie potrafił utrzymać w palcach plastikowego kubka, może ściskać moją rękę z siłą imadła i artykułować logicznie brzmiące prośby!

Pomyślałam, że to przypadek, bo starsza pani nie zwraca się do mnie, tylko do swoich halucynacji, a nagły przypływ mocy to efekt budzących się w chorym umyśle potworów.

Chcę, żebyś ze mną została – powtórzyła wyraźnie, a na jej ustach pojawił się blady uśmiech.

– A wie pani, kim jestem?  – spytałam na próbę.

– Jesteś Zyta, moja opiekunka. Ładnie ci w tym koczku – odparła starsza pani, a ja, zamiast ucieszyć się z cudownego ozdrowienia, poczułam pełzający po krzyżu, zimny lęk.

– Pani mnie widzi?! 

– Fascynujące, prawda?

Intuicja podpowiedziała mi, że dzieje się coś niezwykłego, a szósty zmysł wychwycił w powietrzu niepokojące wibracje.

– Ona po mnie przyszła – ciągnęła staruszka. – To dobrze. Jestem już zmęczona i wszystko mnie boli. Człowiek nie powinien tak cierpieć.

– Kto przyszedł? – powtórzyłam jak echo głosem zamierającym w gardle.

Ta, co przeprowadzi mnie na drugą stronę – wyjaśniła spokojnie i puszczając moją rękę, wskazała palcem na coś, co znajdowało się za moimi plecami.

– Pani Mario, nikogo tutaj nie ma – wróciłam do roli opiekunki. – Proszę się położyć i spróbować zasnąć.

– Ależ jest – upierała się przy swoim. – Stoi tuż za tobą.

Wiedziałam, że plecie bzdury, lecz nie znam osoby, która w podobnych okolicznościach by się nie obejrzała.

Zerknęłam bez obaw przez ramię i…

Z początku niczego nie dostrzegłam. Mrok w pokoju stał się głębszy, lecz mogło to być spowodowane ponownym włączeniem się agregatora lodówki. Na ścianach kładły się znajome cienie, w żółtawym blasku nocnej lampki wirowały mikroskopijne drobiny kurzu.

Zobaczyłam ją dopiero wtedy, kiedy się poruszyła. Nie miała na sobie czarnych szat kostuchy i nie była kobietą. Wyglądała jak pozbawiony energii duch, jak coś, co nie może się do końca zmaterializować i nie ma określonej płci.

Nie wierzyłam, że ją widzę. Uznałam, że dałam się zasugerować staruszce, że grę świateł i cieni wzięłam za istotę przybyłą z innego świata. Moją tezę potwierdzało to, że gdy nieznacznie pochyliłam głowę i zmieniłam kąt widzenia, zjawa natychmiast rozpłynęła się w powietrzu.

– Widzisz ją, prawda? – zagadnęła mnie szeptem seniorka.

– Przypomina anioła. Emanuje ciepłem, czujesz to?

Nawet nie podjęłam próby reanimacji

Czułam ciepło, gorąco nawet, ale tylko dlatego, że od nadmiaru niezdrowych emocji gwałtownie skoczyło mi ciśnienie.

– Tutaj nikogo nie ma! – trwałam uparcie przy swoim zdaniu i żeby to udowodnić, zrobiłam w tył zwrot i pomachałam przed sobą rękami.

Spodziewałam się, że trafię w próżnię, że przetnę palcami powietrze, lecz stało się inaczej. Każdy, kto pływał w morzu, w rzece lub jeziorze, natknął się na ciepłe podwodne prądy. Ja teraz odniosłam wrażenie, jakbym zanurzyła łokcie w czymś wilgotnym i gorącym, nieznanym, ale przyjaznym, i to coś uspokoiło moje za szybko bijące serce i uwolniło umysł od strachu.

Zabrzmi to pewnie jak bełkot wariata, ale myślę, że dotknęłam dłońmi śmierci, bo ogarnęła mnie radość i zapragnęłam pozostać w tym uniesieniu na zawsze.

– Nie, Zytko. Jeszcze nie teraz – odezwała się staruszka, jakby czytała w moich myślach, i spuściła nogi na podłogę.

Ku mojemu zdumieniu wstała i zrobiła krok do przodu. Na jej obliczu malował się wyraz niecierpliwego oczekiwania. Zmarszczki znikły, policzki zarumieniły, a oczy stały się jasne i pogodne. Mogłabym przysiąc, że odmłodniała o dwadzieścia lat.

– Dziękuję ci za wszystko. Muszę już iść – wyszeptała i opadła bez życia na łóżko.

Nie rzuciłam się na pomoc. Nie próbowałam jej ratować. 

A to dlatego, że w styczniu, gdy była jeszcze w pełni świadoma, kazała mi przysiąc, że w razie czego pozwolę jej odejść.

– Nie chcę umierać w szpitalu, podłączona do tych wszystkich rurek i maszyn – powiedziała.

Rozumiałam jej wybór, bo sama byłam zdania, że uporczywa reanimacja ma sens tylko wtedy, gdy istnieje nadzieja. W przypadku pani Marii nadziei nie było. Najpierw pozapalałam wszystkie światła, potem zadzwoniłam do człowieka, który mnie zatrudnił, i przekazałam mu złą wiadomość. Na koniec zaś wykonałam telefon na pogotowie, żeby lekarz mógł stwierdzić zgon.

W następnej kolejności ułożyłam ciało pani Marii na plecach i przykryłam je kołdrą. Uczyniłam tak z prostego powodu – pragnęłam uniknąć niewygodnych pytań. Nikt nie uwierzyłby, że kobieta niesprawna od wielu tygodni wstała z łóżka o własnych siłach i ruszyła na spotkanie ze śmiercią.

Śmierć? Naprawdę nie ma się czego bać

Czułam się dziwnie. Chciało mi się śmiać i płakać jednocześnie. Niewykluczone, że byłam w lekkim szoku. To, co się stało, przekraczało ramy wyobraźni i mąciło mi myśli. Miałam wrażenie, że zemdleję, dlatego otworzyłam okno i zaciągnęłam się głęboko nocnym powietrzem.
Kiedy wiatr owiał mi twarz, a płuca wypełniły się tlenem, wróciłam na swój „służbowy” fotel i z ulgą umościłam stopy na podnóżku. Mimowolnie spojrzałam na elektroniczny zegar. Pokazywał godzinę 24.04.  

Czas znów zaczął płynąć, choć tak naprawdę nigdy się nie zatrzymał… Może to normalne, że gdy przenikają się ze sobą dwa światy – ten żywych i ten umarłych – prawa fizyki przestają na chwilę obowiązywać?

Tak czy inaczej, moja podopieczna odeszła, ja zaś byłam świadkiem przerażających zjawisk… Nie, to nie do końca prawda, ponieważ bałam się tylko przez chwilę. Jeśli widziałam to, co widziałam, jeśli nie uległam zasugerowanej przez staruszkę halucynacji i naprawdę „spojrzałam w oczy śmierci”, to przysięgam na wszystkie świętości: nie ma w niej nic strasznego.