Jest niewiarygodnie brzydka. Nie sadziłam, ze kiedykolwiek wezmę coś takiego do ust. Czarna, długa, bez łusek. Jak waz z wielkimi oczami i zębami. Tymczasem nie tylko jej spróbowałam, wręcz zachwyciłam się smakiem espady. Ta ryba - szpada żyje w głębinach oceanu, jedynie w kilku miejscach na świecie. Jestem pewna, ze nigdzie nie smakuje tak jak ta, która jadłam w portowej knajpce w miasteczku Funchal na Maderze. Portugalia uwiodła mnie już kilka lat wcześniej. Pokochałam ja od pierwszej wizyty i uznałam za swoje „drugie miejsce na ziemi”. Gdy półtora roku temu nadarzyła się okazja wyjazdu na Maderę, uradowana zaproponowałam wspólna podróż mojej mamie. Wcześniej wiele jej opowiadałam o Lizbonie, wybrzeżach Atlantyku i chyba nieświadomie zaraziłam ja swoja miłością. Teraz mogłyśmy razem posmakować Portugalii, nie tylko od strony kuchni. Zwłaszcza ze stanowimy zgrany tandem: dwie niespokojne dusze, włóczęgi, które nie usiedzą na miejscu.


A Madera jest stworzona dla takich ludzi.
Nie ma nic wspólnego z tym, jak wyobrażamy sobie egzotyczne wyspy. Nie ma kurortów prowokujących do lenistwa, nie ma piaszczystych plaż. Poza dwiema sztucznymi, usypanymi z piasku sprowadzonego z Sahary, który podczas gwałtownych sztormów zabiera ocean. Są strome klify – spadają wprost do morza, gdzieniegdzie pozostawiając
tylko skrawki czarnej, kamienistej ziemi.


Madera to królestwo wody i roślin.
Mnóstwo strumieni, rzek, wodospadów, wykutych w skałach starych kanałów nawadniających, tzw. lewad. Wzdłuż nich wytyczono malownicze trasy trekkingowe. Powietrze jest tu niezwykle czyste, wilgotne i przesycone zapachem tak wielu gatunków kwiatów, że aż trudno je sobie wszystkie wyobrazić. Rozkwita każdy niezagospodarowany przez ludzi skrawek ziemi i każda szczelina w skałach. Kielichy, pąki, płatki we wszystkich możliwych kolorach: od różu i bieli, przez purpurę, błękit i granat, mogą przyprawić o zawrót głowy. Hortensje rosną na wąskich ścieżkach, tuż obok imponujące magnolie drzewiaste, narcyzy, amarylisy. Pnącza passiflory oplatają drzewa. Wygląda to tak, jakby kielichy kwiatów o różnych barwach i wzorach wyrastały wprost z pnia. Dumne, dziko rosnące strelicje (jeden z symboli wyspy) spotkać można niemal na każdym kroku. Wyspa jest zielona i kwitnąca dzięki temu, że przez dwanaście miesięcy w roku panują tu wiosenne temperatury i bardzo duża wilgotność. Madera jest górą, a ściślej wulkanem, który wyrasta z dna oceanu. Nad powierzchnię wystaje tylko jego kawałek, mniej więcej jedna trzecia. Reszta to już własność Neptuna. Trudno znaleźć odrobinę płaskiej powierzchni. Nawet lotnisko trzeba było wybudować ponad klifami i gdy samoloty lądują, wydaje się, że siadają wprost na morzu. Takie miałam wrażenie, gdy spojrzałam w dół, kiedy samolot podchodził do lądowania. Lądowisko wyglądało jak cieniutki pas asfaltu, który zaczyna się na stałym lądzie i urywa gdzieś nad falami. Zamknęłam oczy. Tak na wszelki wypadek.

Podczas naszego pobytu na Maderze mieszkałyśmy niedaleko stolicy wyspy, miasta Funchal, na południowym wybrzeżu, w miejscowości Garajau. Pozornie nic ciekawego – jedna ulica, hotele, kilka restauracji, przystanek autobusowy. Ale wystarczyło nieco zboczyć z głównej drogi, by odkryć sekret tego miejsca: wysoki przylądek Ponta do Garajau. Do morza w linii prostej było kilkaset metrów, lecz by się tam dostać, trzeba było iść stromą ścieżką, która wiła się jak serpentyna. W prawo, w lewo, w prawo, w lewo. Po kilkunastu minutach, gdy już zakręciło się nam w głowach, zobaczyłyśmy niewielką czarną plażę, o którą rozbijały się wzburzone fale oceanu. Jakieś kamienie, trochę czarnego żwiru, za plecami ściana klifu, a przed nami granatowa głębina. Atlantyk. Wracając znad jego brzegu, minęłyśmy ogromną figurę Chrystusa Króla ustawioną na wysokim cokole, podobną do tej w Rio de Janeiro czy Lizbonie, czuwającą nad tym niezwykłym miejscem. Słońce miało się już ku zachodowi i w jego ciepłym, pomarańczowym świetle połyskiwała zatoka, w oddali można było dostrzec migoczące światła Funchal. Tam wybierałyśmy się następnego dnia. Do Funchal dojechałyśmy miejskim autobusem w niecałe pół godziny. Nie była to jednak zwykła droga, o nie! Wąska jezdnia wytyczona w górach, wysoko nad brzegiem morza, z mnóstwem zakrętów. I miejscowi kierowcy, którzy szaleją na drogach. Można się przestraszyć. Tak wygląda tu większość dróg, zakręconych i trochę niebezpiecznych. Wiele z nich to długie, ciemne tunele wykute w skałach. Zwiedzanie Funchal zaczęłyśmy od portu, zawijają tam ogromne statki wycieczkowe, niemalże pływające miasta. Jest i druga część, bardziej kameralna i urokliwa, gdzie cumują jachty i wielobarwne rybackie łódeczki. Przy nabrzeżu mnóstwo restauracji. Wybrałyśmy taką, która przypominała statek. Kelner zaproponował nam miejscową specjalność: grillowaną espadę. Ma bardzo delikatne, białe i soczyste mięso.

Na wyspie espada podawana jest z maleńkimi, bardzo słodkimi bananami i zasmażanymi kawałeczkami polenty, czyli gęstej papki z kaszki lub mąki kukurydzianej. Raj dla podniebienia, nie przesadzam ani trochę. Odtąd jadłyśmy ją prawie codziennie. Tylko od czasu do czasu urozmaicałyśmy menu owocami morza albo typowymi daniami, które wcześniej poznałam w kontynentalnej Portugalii. Takimi jak jednogarnkowa caldeirada, czyli sycące danie z kawałków różnych ryb, warzyw i ziół. A na deser babeczki z budyniem, pudding, świeże owoce. W Funchal strefa hotelowa znajduje się na uboczu. Nie burzy to harmonii zwykłego życia jego mieszkańców, które skupia się wokół ratusza i katedry. Miasto położone jest na wzgórzach i ma w sobie coś, co przywodziło mi na myśl Lizbonę. Spacerowałyśmy promenadą, która ciągnie się od portu do placu targowego. Znajduje się tutaj słynny targ z owocami, warzywami, świeżymi rybami. Ma swój urok, ale ceny są wielokrotne wyższe niż w sklepie za rogiem. Degustacje i koloryt w sam raz dla turystów. My szukałyśmy czegoś bardziej prawdziwego. Za targiem zaczyna się Zonha Velha, czyli stara część miasta. Wiekowe domy, rodzinne sklepiki, skromne restauracyjki, nieraz z ceratą na stołach, za to z wyśmienitą kuchnią. Zaciekawione zaglądałyśmy w wąskie, brukowane uliczki, które czasem zamieniały się w schody albo kończyły niespodziewanym placykiem, bramą lub murem. Mijałyśmy podwórka z suszącym się na wietrze praniem, dziećmi śpiącymi w wózkach, staruszkami grającymi w karty. Gdzieś zaszczekał pies, ktoś zagwizdał melodyjnie, odurzająco pachniały kwiaty w donicach i doniczkach, umieszczone w oknach, przed drzwiami, na balkonach i wprost na ulicy, wszędzie. Ściany niektórych domów wyłożone były charakterystycznymi biało-niebieskimi kaflami, popękanymi, trochę wyblakłymi. Każdy napotkany po drodze człowiek pozdrawiał nas, a mężczyźni kłaniali się, uchylając kaszkietów, jakbyśmy mieszkały tu od lat. Panował wyjątkowy spokój i cisza, prześwietlone słońcem, nieco senne ulice budziły uczucie nostalgii. Im bardziej zagłębiałyśmy się w wąskie i biedne uliczki, tym wyraźniej czułyśmy „saudade” – słynną portugalską tęsknotę za czymś bliżej nie określonym. To właśnie z takiej tęsknoty w Lizbonie zrodziło się fado. Tę muzykę słyszy się i czuje także na wyspie. Któregoś wieczoru jej dźwięki zwabiły nas na kameralny koncert. Śpiewaczka – nikomu poza miejscowymi nieznana kobieta w czarnym, prostym stroju opowiadała przejmujące historie: o namiętności, utraconej miłości, trudach życia. Było to cudowne ukoronowanie intensywnego dnia.

Następny spędziłyśmy pod znakiem zielonego szaleństwa. Kolejką linową, zawieszoną wysoko nad dachami Funchal, dojechałyśmy do górskiej miejscowości Monte, do ogrodów Monte Palace. Tak wyobrażam sobie rajskie ogrody. Bogactwo roślin z Madery, a także z wielu innych zakątków świata. I mnóstwo niespodzianek, które napotykałyśmy na każdym kroku. A to obrazy na kaflach – azulejos, kolorowe i błękitne, a to stawy z łabędziami i złotymi rybkami, mosty, groty, wodospady, jeziora. Zza krzewów wyłaniały się znienacka posągi: amory, nimfy z harfami, czasem do siebie
kompletnie niepasujące, ale intrygujące. Tuż przy wyjściu z ogrodu wznosi się kościół Nossa Senhora do Monte. Dotarłyśmy tam po długim spacerze wśród zielonych zakamarków.


Co dalej? Do wyboru miałyśmy dwie możliwości: zjazd do miasta na drewnianych saneczkach lub kolejne ogrody. I to one nas skusiły. Botaniczny, z kobiercami w geometryczne wzory, utkanymi – jakżeby inaczej – z kwiatów. Albo takie, w których rośnie tylko jeden gatunek roślin, np. same orchidee. We wszystkich możliwych odmianach, kolorach, wielkościach. Moja mama,
która uwielbia kwitnące rośliny, była zachwycona. Nacieszyłyśmy oczy tymi cudami i do hotelu wróciłyśmy z torbami pełnymi różnych sadzonek. Aby poznać bliskie okolice Funchal, kolejnego dnia ruszyłyśmy do niewielkiej nadmorskiej miejscowości Camara de Lobos. Jest ona według mnie jedna z piękniejszych na wyspie. Jej urok docenił tez sir Winston Churchill. Z balkonu domu, w którym jakiś czas mieszkał, widać panoramę miasteczka. Zwykł tam siadać z pędzlem i sztalugami. Camara de Lobos jest położone u stóp wzgórza, ma urokliwy port rybacki pełen kolorowych łódek. Tuz obok mnóstwo małych restauracji. Na wąskiej, kamienistej plaży widać suszące się płaty dorszy. Wcześniej moczone w solance, potem wystawione na działanie słońca i wiatru. To kolejny portugalski przysmak, przyrządzany na tysiąc sposobów. Mojego podniebienia jak dotąd nie przekonał, ale znam wiele osób, które są nim zachwycone. Spacerując po miasteczku, zajrzałyśmy do małej winiarni, jak się potem okazało – należącej do jednego z bardziej popularnych wytwórców wina madera. Właściciel zaprowadził nas do piwnicy – po sklepienie wypełnionej dębowymi beczkami.

Potem odbyła się degustacja. Wzmacniane wino z wyspy, produkowane już od ponad 300 lat, można skosztować w wersji słodkiej lub wytrawnej. Nawet ktoś, kto zwykle nie gustuje w alkoholach, doceni ten szlachetny trunek. Aromatyczny, lekko korzenny, w kolorze ciemnych bursztynów. Być na Maderze i nie wędrować wzdłuż lewad? Niemożliwe! Są to kanały i korytarze wydrążone w skałach przez pierwszych osadników. Miały ułatwiać przepływ słodkiej wody z północy na południe wyspy. Ciągną się ponad dwa tysiące kilometrów, w najbardziej zielonych rejonach. Wzdłuż nich biegną turystyczne ścieżki, łagodne trasy spacerowe i trudniejsze górskie szlaki. Prowadza nad woda, pod woda spadająca z góry w huczących wodospadach, przez wilgotne tunele i bajkowy gąszcz lasów wawrzynowych, eukaliptusowych, sosnowych. Nieopodal lewad stoją domy mieszkańców wyspy. Oni sami witają turystów serdecznie, z uśmiechem, ciesząc się, ze przyjechali podziwiać ich piękna ojczyznę. Wszyscy Portugalczycy, także wyspiarze, są bardzo ciepli i przyjaźni. To właśnie dzięki ludziom za każdym razem, gdy jestem w Portugalii, czuje się jak w domu.

Zanim trafiłam na Maderę, wyobrażałam sobie wysokie góry, gigantyczne klify, małe, czarne i kamieniste plaże. W moich myślach Madera była idealnie zielona, skromna i prosta. I taka właśnie jest.