Chcieliście być w młodości sportowcami?
B.I: Każdy młody chłopak kopiący piłkę na boisku marzy, by zostać piłkarzem. Ale już w wieku 10 lat wiedziałem, że kariery sportowej nie zrobię i zapragnąłem być komentatorem telewizyjnym. w dzieciństwie fascynowałem się też muzyką, ale nie miałem talentu do grania i śpiewania. Jako dziennikarz mogę być blisko i sportu, i muzyki.
M.B: Zawód komentatora sportowego jest dla erudytów. Trzeba umieć się do czegoś odnieść, znaleźć parafrazę, parabolę. Już w wieku pięciu lat wiedziałem, że chcę zostać komentatorem. w trakcie transmisji meczów na małym czarno-białym telewizorze wyłączałem głos i sam je komentowałem.

Macie szczęście, że zarabiacie na swojej pasji.
M.B: wychowaliśmy się w świecie analogowym. Mieliśmy mnóstwo zainteresowań, pasji… niestety w moim domu nikt się nie interesował sportem, wiec musiałem toczyć boje, zwłaszcza w środy, gdy ambitne kino rywalizowało w telewizji z europejskimi pucharami... Mam wrażenie, że dzisiaj młodym ludziom chodzi przede wszystkim o to, żeby pracować w telewizji, na wizji.

Co zrobić, żeby być dobrym w Waszej pracy?
M.B: Mieć pasję, cierpliwość i warsztat. Jeśli po latach okazuje się, że masz rozpoznawalną twarz, to znaczy, że jesteś niezły. w każdym zawodzie artystycznym najważniejsze są emocje. Jeżeli ich nie wzbudzasz, nie masz szans. Dzisiaj w Polsce jest blisko 30 kanałów sportowych i pewnie kilkaset osób mieniących się komentatorami. Ten zawód spowszedniał. nie będzie już takich postaci jak Andrzej Feliks Żmuda, Tomek Hopfer, Stefan Rzeszot, Włodzimierz Szaranowicz, których głosy tkwiły w naszej głowie. Świat się zmienił. Mamy cywilizacyjne ADHD, trudno skupić uwagę widza przez cały czas trwania relacji.

Lubicie dużo mówić, tak na co dzień?
B.I: A nie słychać? (śmiech)
M.B: W towarzystwie? Jesteśmy jego duszą, gadamy non stop.

A macie swoich mistrzów zawodu?
B.I: Miałem to szczęście, że wychowałem się na Śląsku, a w Katowicach był świetny ośrodek telewizyjny. Kształciłem się pod okiem Andrzeja Zydorowicza, czołowego w tamtym czasie komentatora i edukatora. Tłumaczył mi, co robię źle, na co powinienem zwrócić uwagę, czego unikać. Szybko, bo już na drugim roku, zacząłem komentować mecze dla TVP Katowice.
M.B: Jesteśmy z Bożydarem dinozaurami. W Polsacie pracuję już 14 lat. Do wykonywania tego zawodu zainspirował mnie Stefan Rzeszot – fantastyczny komentator i analityk, duże wrażenie robił też na mnie Andrzej Wojciechowski, prowadzący talk-show „Na każdy temat”. Oglądając go, zrozumiałem, że bardzo ważna jest umiejętność słuchania ludzi. Ale zaczynałem w lokalnym radiu w Dębicy audycją „Od Mozarta do Hendrixa”. Znajdowałem motywy klasyczne w muzyce rozrywkowej.

Telewizja od początku była Waszym celem?
B.I: Dla mnie tak, bo właśnie w telewizji oglądałem mecze w latach 80. Choć nigdy nie miałem parcia na szkło.
M.B: Nie oglądamy siebie w telewizji (śmiech).
B.I: Nie lubię na siebie patrzeć na ekranie, bo zawsze wydaje mi się, że coś mogłem zrobić lepiej, że były jakieś niedoskonałości…
M.B: na twarzy (śmiech)?
B.I: O to się nie martwię (śmiech). Charakteryzatorki w Polsacie są najlepsze.

Podobno robicie ogromne wrażenie na kobietach.
M.B: To nieprawda. Jestem żonaty!
B.I: Wadą naszego zawodu jest to, że głównie oglądają nas mężczyźni.
M.B: Nigdy nie miałem parcia na to, żeby się podobać. Gdyby nam zależało na większej popularności, to już kilka razy skorzystalibyśmy z propozycji tańczenia na wizji... Zostaliśmy przy sporcie, bo szalenie ważna jest dla nas wiarygodność. Teraz mamy wyjątkową sytuację, bo Polacy wygrywają, a Polsat podpisał czteroletni kontrakt na mecze reprezentacji w piłce nożnej. Siłą rzeczy będzie nas więcej w telewizji. Komentatora buduje sukces sportowy. Widz wybaczy mu wszystko, jeżeli zawodnik czy drużyna wygrywa…
B.I: Ale piłkę i kadrę kocha się bez względu na wynik.

Zobacz także:

Przyjaźnicie się ze sportowcami?
M.B: Przyjaźń to duże słowo, kolegujemy się. Choć czasem to coś więcej. Mam szczególną relację z Tomaszem Adamkiem. Towarzyszyłem mu w momentach triumfu i porażki, w miejscach, gdzie zwykły człowiek i dziennikarz nie wchodzą. W pewnym momencie byłem też blisko z piłkarzami, którzy jechali na mistrzostwa świata do Korei i Japonii. Byliśmy młodzi, przeżywaliśmy przygodę życia. Po meczu bawiliśmy się razem. Dzisiaj trudno mi już sobie wyobrazić podobną sytuację.

 

Dlaczego?
M.B: Komentator reprezentacji nie powinien bawić się ze sportowym reprezentantem kraju.
B.I: Wiele razy zdarzało się, że miałem koleżeński kontakt z jakimś sportowcem, potem napisałem krytyczny tekst na jego temat i miał do mnie pretensje. A przecież muszę przede wszystkim być fair wobec widzów i czytelników. Na Zachodzie media są bardziej brutalne, a piłkarze się jednak nie obrażają. W Anglii widziałem kreskówki, w których Wayne Rooney był jaskiniowcem, albo ironizowano na temat elokwencji Davida
Beckhama. Nikt tam nikogo za to do sądu nie podaje. Trzeba umieć się śmiać z samego siebie. To cenna cecha. Ułatwia życie.
M.B: Wszystkim w Polsce będzie łatwiej, kiedy zrozumieją, że piłkarze są od grania, trenerzy od trenowania, prezesi od zarządzania, a dziennikarze od oceny i zadawania pytań.

Macie jakieś sposoby na trudnych rozmówców?
M.B: Gdy jechałem do Stanów na wywiad z Andrzejem Gołotą, ostrzegano mnie, że jest trudny, a przegadałem z nim pół nocy. Sportowcy w XXI wieku muszą rozumieć, że istnieją dzięki kibicom, a dziennikarz jest pośrednikiem między nimi.

Robert Lewandowski rozumie?
M.B: Perfekcyjnie.
B.I: To jest „produkt skończony”. Pod każdym względem – sportowym, reklamowym, marketingowym. Świetnie się czuje w każdej sytuacji. Nigdy się nie dąsa i nie gwiazdorzy.
M.B: Bez względu na to, czy wygrywa czy przegrywa mecz, zawsze jest do dyspozycji dziennikarza. Torba na ziemię, poprawia włosy i odpowiada na wszystkie pytania.
B.I: Niewiele się w nim zmieniło od czasu, gdy grał w Zniczu Pruszków. Dzisiaj ma ogromne pieniądze, ale nie daje nikomu odczuć, że jest lepszy.
M.B: Podobnie jak Kuba Błaszczykowski i paru innych piłkarzy reprezentacji.

A Artur Boruc?
B.I: On jest wyjątkowy. Przeżył już wiele wzlotów i upadków. Jego życie jest ciekawe, nie aż tak idealne jak Roberta.
M.B: Artur jest prawdziwy. Ludzie to cenią. On nie żyje tak, żeby się podobać innym, tylko tak jak lubi – żeby on i jego bliscy byli szczęśliwi. Kompletnie nie obchodzi go, co o nim piszą.

A co myślicie o tak zwanych WAGs (Wives And Girlfriends), czyli coraz bardziej popularnych w Polsce dziewczynach i żonach piłkarzy?
B.I: Popyt kształtuje podaż. Kiedyś interesowali nas zawodnicy i ich forma. Dziś Polska chce zobaczyć także, jak wyglądają narzeczone i żony gwiazd futbolu.
M.B: Kiedyś najwięcej takich nieformalnych WAGs było w Szczecinie. To było miasto grzechu (śmiech). Słynęło z pięknych kobiet. Wielu reprezentantów Polski rozbiło swoje małżeństwa, grając tam mecz z Grecją w 2004 roku. Zainteresowanie mediów partnerkami piłkarzy to naturalny proces.
B.I: Nie do końca mi się podoba to, że tak bardzo staramy się dzisiaj żyć czyimś życiem...
M.B: Nie zgodzę się z tobą. Myślę, że niektóre dziewczyny sportowców same mają parcie na szkło. Ale gracza polskiej ligi nie stać na to, żeby jego dziewczyna żyła na poziomie WAGs.

Wiele dziewczyn marzy o tym, żeby zostać żoną piłkarza.
B.I: Kobiety powinny wiązać się z mężczyznami ze względu na miłość, a nie dla pieniędzy.
M.B: Jesteśmy starej daty (śmiech), zawsze stawialiśmy na miłość. Nie szanuję związków dla kasy. To jest prostytucja. Ukryta, dobrze opakowana, ale jednak. Nic tego nie zmieni.

Nigdy do końca nie wiadomo, dlaczego ludzie są razem.
B.I: Zgadzam się, nie można tego oceniać.
M.B: Można się zakochać w biednym lub bogatym. Wracając do WAGs – myślę, że te z nich, które same chcą coś osiągnąć, robią sobie krzywdę, identyfikując się na siłę ze swoimi partnerami.

Ania Lewandowska radzi sobie świetnie.
M.B: Ania ma „narzędzia” uprawniające ją do bycia w show-biznesie. Jest mistrzynią karate, osiąga sukcesy.
B.I: Ona nie tylko „leży i pachnie”, ma swój pomysł na życie i znakomicie go realizuje.
M.B: Lubi rywalizację, chce się jej codziennie rano wstać, pracować. Jeździ po świecie, dzięki Robertowi zagrała w kilku reklamach. Naturalna, otwarta, towarzyska dziewczyna.

 

Spotykacie się poza pracą?
M.B: Moja żona mówi, że nawet zbyt często… Bardzo się z Bożydarem lubimy.
B.I: Moi bliscy się cieszą (śmiech). Mamy dziwny zawód. Zwykle weekendy spędzamy w pracy. Ktoś, kto się decyduje z nami być, ma świadomość, że jesteśmy wtedy „na służbie”.

Wasze partnerki dostają od Was grafik?
B.I: U nas nie ma grafików. Wszystko jest nieprzewidywalne, jak w każdym wolnym zawodzie.
M.B: Moja żona przyzwyczaiła się do tego, że prawie mnie nie ma w domu. Zauważyłem nawet, że jeśli dłużej w nim przebywam, to jej trochę przeszkadzam. Żona ma świat ułożony według swoich reguł. Nie interesuje się piłką, nie ogląda meczów.
B.I: Nigdy nie miałem partnerki, która byłaby zafascynowana sportem. Nie oczekuję, że moja dziewczyna będzie siedziała przed telewizorem i oglądała każdy mój występ. Wystarczy, że wie, czym się zajmuję i co to jest „spalony”.
M.B: Zdarza się, że po pracy jadę jeszcze w Polskę, prowadzę galę, dzwoni żona i pyta: „A gdzie ty dziś właściwie jesteś?” (śmiech).

Oczekujecie od partnerek, że będą Was oglądać i chwalić?
M.B: W ogóle. Nie wiem, czy ludzie powinni się dobierać na zasadzie podobieństw czy przeciwieństw. Ale na pewno nie potrzebuję w domu klakierki, która będzie mi bić brawo.
B.I: A wyobrażasz sobie związek z dziennikarką sportową?
M.B: Coś ty! W ogóle mnie coś takiego nie interesuje.
B.I: To kompletnie niemożliwe, masz rację.