Kiedy po raz pierwszy zdałeś sobie sprawę z tego, że twoje nazwisko wywiera wrażenie na ludziach?

W PRL-u, ale konkretnej sytuacji nie pamiętam. Dla niektórych osób miało ono znaczenie. Zazwyczaj budziło w stosunku do mnie życzliwość, ale nie mogę powiedzieć, że w związku z nazwiskiem spotykało mnie coś specjalnego. W szkole zawsze byłem na cenzurowanym. Na przykład w pierwszej klasie liceum jako pierwszy musiałem głośno odczytać swoje wypracowanie. Byłem z niego dumny. Polonistka zabrała mój zeszyt, a na następnej lekcji oznajmiła: trója z trzema minusami. „Na zachętę”. A wtedy dwója była najniższą oceną… Zrobiłem dwadzieścia kilka błędów interpunkcyjnych i trzy ortograficzne.

Jakie masz najstarsze wspomnienia związane z aktorstwem rodziców?

Próby teatralne w Teatrze Współczesnym. Kiedy byłem w wieku przedszkolnym, ojciec zabierał mnie na próby „Dziadów część III”. Siedziałem na widowni. Niektóre teksty powtarzano wielokrotnie, nie rozumiałem dlaczego. Miałem je dobrze wbite w głowę. Ciemność, nastrój i te teksty – na dziecku robiło to duże wrażenie. Mama występowała w tym samym teatrze.

Jak byłeś wychowywany?

Razem z siostrami bliźniaczkami byliśmy zawsze pod opieką rodziców, zwłaszcza mamy, która dla nas zrezygnowała z grania. Jeździliśmy na długie wakacje. Byłem trochę maminsynkiem. Klasyczny model rodziny: mama wychowuje, ojciec dyscyplinuje. Z racji tego, że rzadziej się pojawia w domu, łatwiej nim straszyć.

Jan Englert przyznaje teraz w wywiadach: „w młodości nie byłem wzorem męża i ojca”.  Był ojcem nieobecnym, jak to dziś określa psychologia?

Zobacz także:

Jak on siebie ocenia, to jego sprawa. Ja go o to nie oskarżam, bo wiem, dlaczego tak było. Ojciec dużo pracował, robił karierę. Nie można mieć wszystkiego naraz. Ktoś przecież musiał zarobić na rodzinę. Nie można mówić, że jak nie ma mężczyzny w domu, to jest złym ojcem. Po prostu tak się ułożyli z matką – nieprzymusowo, bo to był jej wybór. Absolutnie ojca pod tym względem tłumaczę. Ja wybrałem inną drogę. Zgromadziłem wystarczająco dużo środków, żeby nie pracować. Jeśli mam wybierać pomiędzy moją trzyletnią córką a pracą, wybieram córkę. Zająłem się fotografią, bo to zawód, który daje wielką elastyczność i po prostu to lubię.

Twojemu tacie jego ojciec czytał do kolacji „Trylogię”, a mama do poduszki „W pustyni i w puszczy”. Co czytano Tobie? 

U mnie to był „Pan Tadeusz”. Czytali mi oboje rodzice, choć częściej mama. W czytanie angażowała się również babcia ze strony mamy, głównie Sienkiewicza.

Wzrastałeś zatem w duchu patriotycznym. „Dziady”, „Pan Tadeusz”, Sienkiewicz…

Zdecydowanie.

Dzieci aktorów często podążają śladami rodziców. Tymczasem zarówno Ty, jak i Twoje siostry bliźniaczki wybraliście inną drogę. Ukończyłeś organizację i zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim, jedna z sióstr iberystykę, a druga psychologię i socjologię. Nie miałeś pokusy, żeby zostać aktorem?

Rodzice nas do tego zniechęcali. Mówili, że to trudny i stresujący zawód. Że nie daje poczucia bezpieczeństwa, wiąże się z byciem na świeczniku i nieustannym eksponowaniem siebie. Nie wyobrażam sobie siebie jako celebryty. Pamiętam, co się działo wokół moich rodziców. Ludzie zaczepiali ich na ulicy. Początkowo znana była matka, Barbara Sołtysik, później ojciec. Wiele osób traktowało go jak kumpla: „Cześć, Jasiek”, wołali do niego. Najzabawniej było w Bułgarii, dokąd któregoś roku pojechaliśmy na wakacje. Tam się przekonałem, że ojciec jest narodowym artystą bułgarskim, takim Jankiem z „Czterech pancernych i psa”. Zagrał księdza w bułgarskim filmie „Osydeni duszi”, na który sprzedano więcej biletów, niż było wtedy Bułgarów. Ojciec nauczył się swoich kwestii po bułgarsku, więc kiedy na ulicy Bułgarzy go zaczepiali, odpowiadał w ich języku. Myśleli, że mój ojciec jest jednym z nich.

 

W 1992 roku najwidoczniej postanowiłeś zakosztować aktorstwa. Zagrałeś u boku ojca w filmie „Wielka wsypa”, razem z Beatą Ścibakówną.

To był epizod, pół dnia zdjęciowego, na zasadzie, „czy chcesz zobaczyć, jak to wygląda”. Wypowiadam tam jedno zdanie: „Zaraz będzie mówił szef” (śmiech). I tyle było mojego grania. Aktor musi mieć warsztat, a ja jestem amatorem.

Wybrałeś inną ścieżkę kariery, z wielkim powodzeniem. Jako młody człowiek byłeś dyrektorem sprzedaży i marketingu w Grupie ITI, współzałożycielem MediaCom w Polsce, prezesem Grupy Ströer, działałeś w zarządzie Gremi Business Communications...

Szefem firmy zostałem w wieku 25 lat, jeszcze będąc na studiach. I odkąd ją objąłem, w ciągu trzech lat z pozycji 12. rozwinęła się w największy dom mediowy w Polsce. A nie było wzorców, to były czasy pionierskie. Teraz obowiązuje drabinka awansu. Ja awansowałem co trzy miesiące z podwyżką o sto procent. Jeździłem dobrymi samochodami, kupowałem nieruchomości.

Sodówka uderzyła Ci do głowy?

Tak. Ale szybko przeszła. Po kilkunastu latach miałem już dosyć. Zdałem sobie sprawę, że ta praca to takie „never ending story”, że wciąż trzeba walczyć, wspinać się, rozwijać biznes, poganiać ludzi, motywować. Bez oddechu. A kiedy jako student wpadnie się w wir takiej pracy i będzie się jej kompletnie poświęcać, to pewnego dnia, tak jak ja, człowiek się obudzi, spojrzy w lustro i zobaczy wokół siebie pustkę. „Jezus Maria, mam 40 lat. Nie mam dzieci, a za to dużo pieniędzy, dużo więcej, niż potrzebuję. Nie mam dla kogo ich zarabiać i na dodatek wielu rzeczy jeszcze nie przeżyłem, bo lata, kiedy wszyscy imprezowali, mnie upłynęły na pracy. Stwierdziłem, że jeśli będę tak żył dalej, umrę jako bogaty i  nieszczęśliwy człowiek, który nie bardzo wiedział, po co to wszystko robi. Zrezygnowałem z pracy.

Rzuciłeś się w wir życia?

Dokładnie. Druga młodość, która przyszła przed czterdziestką, skończyła się rozwodem i burzliwym życiem towarzysko-erotycznym. Z symptomów tej drugiej młodości nie kupiłem sobie tylko sportowego samochodu. Ale jak widzisz, wciąż trochę udaję 20-latka: T-shirty, dżinsy (śmiech), a mam 44 lata. Jeszcze próbuję się zahaczyć, nadrobić stracony czas. Płacę straszną cenę za błędy, ale czuję, że żyję.

Zmieniłeś wszystko. Nawet żonę…

Byliśmy małżeństwem 13 lat, ale nie mogliśmy mieć dzieci. A po to się ożeniłem. Przeżyłem rozwód, choć pewnie bardziej ona, bo to ja odszedłem.

Wiadomo, że dziedziczymy pewne geny, ale ostatnio socjologowie dowodzą, że również model życia. Rozwiedli się twoi dziadkowie ze strony ojca, po rozwodzie są twoi rodzice i ty także. Sądzisz, że to siła rodzinnych wzorców?

Myślę, że tak. Powiedziałbym, że 90 procent zależy od naszych genów, a 10 od wychowania. Na pewno mam w sobie coś z dziadka Englerta, z jego imprezowania i szalenia za kobietami… Babcia się z nim rozwiodła, bo w jego życiu było zbyt wiele kobiet. Był znanym warszawskim uwodzicielem. Ale w sobie widzę zarówno swojego ojca, jak i matkę.

Co masz z ojca?

Chociażby to wpychanie się do zarządów korporacyjnych, chęć przewodzenia stadu. Ojciec jest bardzo terytorialny. Usiłuje zdominować każde towarzystwo. Taki mam zakodowany wzorzec. Jeśli w pobliżu są inni mężczyźni, zachowuję się konkurencyjnie. Jeśli są kobiety, natychmiast je uwodzę. Z definicji. Nie byłem taki. Bardzo się zmieniłem od czasu rozwodu. Nigdy żony nie zdradziłem, mimo że ją wielokrotnie ostrzegałem.

Ostrzegałeś? Dlaczego?

Chciałem sprowokować żonę do poważnej rozmowy. Nigdy jej nie odbyliśmy, więc skończyło się rozwodem. Jedni wśród postanowień noworocznych mają rzucenie palenia, a ja postanowiłem, że zdradzę żonę. Udało mi się dopiero po roku. Miałem tak silnie wpisany zakaz, że nie wolno. Tak więc nie było to proste, ale było potrzebne, żeby się rozwieść.

 

Skąd ten zakaz? Odezwał się w Tobie żal do ojca, że Was zostawił?

Nie wiem skąd. Odejście ojca w pierwszym momencie mnie zabolało, choć nie byliśmy wtedy dziećmi (ja już mieszkałem na swoim). Z punktu widzenia idei miłości – a wierzę, że może ona trwać wiecznie – to przykre i jestem po stronie matki. Ale patrząc praktycznie, dzięki drugiemu małżeństwu ojciec dzisiaj się trzyma niczym w gorsecie i ktoś go motywuje. Jakby był z matką, siedziałby w kapciach przed telewizorem. Nie mówię, że stało się dobrze, tylko że to mu coś dało. Mamie trochę utrudniło życie, ale ona też wzięła się w garść. Pracuje, zajmuje się wnukami. Związki powinny być zawierane terminowo. Gdyby ludzie wiedzieli, że każdego dnia mogą się rozstać, bardziej by się starali.

A więc założyłeś, że zdradzisz żonę. Zawsze tak na zimno planujesz swoje życie?

Teraz już nie. Zdarzyła się historia, która mnie odmieniła. Po rozwodzie poznałem dużo młodszą dziewczynę, 25-letnią. Mieszkała w innym mieście, mieliśmy romans. Po trzech miesiącach niespodziewanie powiedziała, że nie chce więcej przyjeżdżać do Warszawy ani też, bym ja do niej jeździł. Wcześniej miała trudności z zasypianiem. Wydawało mi się, że jako starszy powiem jej coś o życiu. Uznałem, że to zabawne, a było po prostu głupie: „Jak nie mogę zasnąć, wyobrażam sobie, że następnego dnia spadnie na Ziemię wielki meteoryt i zabije całą ludzkość. To mnie uspokaja”. Nie miałem pojęcia, że dziewczyna jest chora na raka. Wyjechała. Znacznie później z internetu dowiedziałem się, że z dnia na dzień po chemioterapii dostała sepsy i zmarła. A ja cały czas, gdy już nie żyła, do niej pisałem. Ponaglałem i opieprzałem, dlaczego się nie odzywa. Po tej historii mogę tylko powtórzyć powiedzenie: Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach. Przestałem planować, a potem wyrzucałem sobie, że nie planowałem. Mam córkę z nieślubnego związku. Jest źle, ale dzięki temu mam Lenę. Moja matka uważa, że jestem nietypowy, bo lubię opiekować się dzieckiem. Teraz przez dwa miesiące byliśmy non stop razem. Koledzy patrzą na mnie i stukają się w głowę. A ja mam teraz taki model życia: moja dziewczyna pracuje, ja siedzę w domu i zajmuję się dzieckiem.

Gotujesz?

No nie (śmiech). Do tego jeszcze nie doszło. Dziewczyna gotuje.

Matka Twojego dziecka?

Ktoś zupełnie inny. Nowa znajomość.

Pamiętasz Waszą pierwszą z ojcem „męską” rozmowę?

Było ich kilka. Ojciec dominuje każde towarzystwo, również w kręgu rodziny. Zawsze wiódł prym jako najdowcipniejszy przy stole i najbardziej elokwentny. Musiał przewodzić. To nie jest osoba, która gdzieś z tyłu pyta, jak się czujesz. To ktoś, kto daje z siebie przedstawienie:  „Jestem macho. To ja tu jestem panem domu”. Wszystkie nasze rozmowy polegały na utwierdzaniu we mnie machoizmu, że muszę być twardy, silny, nie płakać. Bo mężczyźnie nie wolno okazywać słabości. To zaważyło w dużym stopniu na moim życiu: musiałem do czegoś dążyć, coś osiągać. I dobrze. Lepiej przejść na drogę katharsis i dojść do pozycji matki typu „opieka nad dzieckiem” plus humanizm, najbliżsi itd., niż od początku być niezdecydowanym, niesformatowanym facetem.

Jakie najważniejsze prawdy przekazał Ci ojciec?

Męski etos: twardziela dążącego do celu. Dzieciom trudno jest coś wytłumaczyć werbalnie, prawdy przekazuje się im swoim zachowaniem. Ja w sytuacjach konfliktowych zachowuję się jak ojciec – wychodzę. Wracam po dwóch godzinach, kiedy opadną emocje i można rozmawiać. Dzieci naśladują rodziców. Jest we mnie wzorzec ojca, który hołubi w sobie Hemingwaya – prawdziwy mężczyzna nie płacze. Ale i matki.

 

Co masz z matki?

Chorobliwą opiekę nad dzieckiem. Moja opiekuńcza matka jest jak ptak, który wyrywa sobie pióra i własną krwią karmi pisklęta. I we mnie zderzają się te modele. Strasznie się męczę z tym machoizmem, pchającym mnie do tego, bym był najlepszy w całej wsi. Rządził, zarabiał krocie, chciał jeszcze więcej, powiększał swoje terytorium, obsikiwał kolejne rogi ulic: „To moje. Jestem większy, mocniejszy”. A z drugiej strony to, że nie mogę przestać przytulać mojej córki – to obraz mojej matki. Nie mogła mnie wypuścić z rąk, kiedy byłem dzieckiem. I w którymś momencie gonitwy za karierą powiedziałem: „P…, nie jestem prawdziwym mężczyzną. Chcę się opiekować dzieckiem”. Kiedy jestem w towarzystwie, wolę rozmawiać z kobietami niż z mężczyznami, którzy ze swoimi pissing-kontestami są śmieszni. Samochody mam gdzieś, pieniądze są potrzebne tylko do tego, żeby realizować cele. Kobiety też mają swoje śmiesznostki, ale na ogół rozmawiają o tym, co jest w centrum sensu życia: o dzieciach. To one są najważniejsze, reszta jest nadbudową, kulturą. Naszym obowiązkiem jest stworzyć dzieci i wypchnąć je w przyszłość, żeby nasze geny podróżowały dalej.

Wytchnienie znalazłeś w fotografii. Skąd taki pomysł na życie?

Przez kobiety. Po rozwodzie mocno się nimi zainteresowałem. To był burzliwy okres. Zapragnąłem utrwalać ich naturę, piękno. Zobaczyłem, że się różnią, nie tylko w sensie wrażeń estetycznych, ale i emocjonalnych. W akcie twórczym jest aspekt męski i kobiecy. Kobieta, która jest fotografowana i mężczyzna, który ją fotografuje to jakaś forma relacji. Niewinnej relacji. Tak jak taniec wymyślono po to, żeby kobieta bez niebezpieczeństwa zajścia w ciążę mogła sprawdzić, jaki w łóżku jest mężczyzna. Język jego ciała daje kobiecie na to odpowiedź. Fotografia też mieści się w tych kategoriach. Często fotografuję akty. Tańczyć też lubię, à propos. Teraz mam stałą dziewczynę. Jestem zakochany, więc fotografia to czysty akt twórczy, z niczym innym się nie wiąże. Ja się w tym realizuję.  

Fotografujesz rodzinę: siostry, mamę, ojca?

Oni tego nie chcą. Ojcu robiłem zdjęcia, ale on nigdy się nie zgodził na sesję z prawdziwego zdarzenia, w której pokazałbym jego prawdziwe oblicze. Jest wierny swojej pokerowej twarzy macho, za którą chowa się nawet przed synem. To nie jest osoba, która się uzewnętrznia. To ściana, blokada. Robię mu więc zdjęcia, a nie portrety. Notuję wydarzenia rodzinne typu Boże Narodzenie.

Widziałam portrety Ilony Felicjańskiej Twojego autorstwa oraz zdjęcia ze spektakli w Teatrze Kamienica i Narodowym, którego dyrektorem jest Jan Englert. Czy tata pomaga Ci w twojej nowej zawodowej drodze?

Raczej nie. To zdjęcie wykonywałem na zlecenie jego małżonki. Żeby je zrobić w Teatrze Narodowym, musiałem anonimowo stanąć do konkursu. Decyzję podejmował inny dyrektor, który nie wiedział, czyje ocenia zdjęcia. Ojciec jest wręcz uczulony na nepotyzm. Nie wiem, jak jest z żoną, ale w moim przypadku na pewno. Zresztą wuj tak samo. Kiedy zaproponowałem, że mogę robić zdjęcia w jego teatrze, reakcja była piorunująca: „O Jezus Maria! Gdzie? Poszedł”. (śmiech) O nie, nie. To nie moja rodzina.

Jesteście w dobrych relacjach z Beatą Ścibakówną?

Bardzo dobrych.

A ze swoją siostrą przyrodnią, Helenką?

Rzadko się widujemy, głównie w święta.

Nazwisko Englert to dziś marka. Jan i Maciej są dyrektorami teatrów. Syn Macieja, Michał, jest cenionym operatorem filmowym, jego siostra, Anna, zajmuje się kostiumologią. Aktorką jest Twoja mama, a także ciotka, Marta Lipińska. Jak w przeszłości wyglądały Wasze rodzinne spotkania? Odgrywaliście przed rodzicami przedstawienia?

Nie przypominam sobie takich dużych rodzinnych spotkań. Nie wiem dlaczego. Spoiwem naszej rodziny była babcia Barbara ze strony taty. To ona zarządzała rodziną. Wiedzieliśmy, że rodzice występują, więc my też chcieliśmy przed nimi wystąpić. Z siostrami odgrywaliśmy przedstawienia przed rodzicami. Ja reżyserowałem, one występowały. „Spektakle” były krwawe i głównie polegały na „efektach specjalnych”, które wymyślałem: plastikowe rurki łączyłem z butelkami po kleju wypełnionymi czerwoną farbą. Na koniec wszyscy ginęliśmy od strzałów karabinowych.

 

A jak dzisiaj wyglądają święta w Twojej patch-workowej rodzinie?

Różnie bywa, zwłaszcza że rodzice i siostry są uwikłani w rodziny spoza Warszawy. Podczas ostatnich świąt jedna z sióstr była w Brazylii, druga gdzieś w Polsce, ojciec w Zamościu u rodziny żony. Ja z kolei byłem u rodziców mojej dziewczyny.

Za co najbardziej cenisz ojca?

To bardzo solidny człowiek. Jak popatrzę teraz na siebie i swoje dylematy w rodzaju: pracować czy nie, wiem, że ojciec nigdy takich nie doświadczał. Ma teraz 71 lat, a cały czas zasuwa. W jego wieku, z jego zdrowiem, ta liczba etatów i fakt, że to wszystko ogarnia, jest imponujący. To samo dotyczy mojej matki, rówieśniczki ojca, która jest schorowana, a wciąż pracuje. Tajemnica polega na tym, że oni kochają to, co robią.

Nigdy nie ponowiłeś swojej próby zaistnienia w filmie.

Dla mnie to była przygoda. To świat, który mnie nie ciągnie. Ale ostatnio zagrałem w reklamie Natur-Produkt. Przez przypadek. Moja dziewczyna brała udział w castingu. Pojechałem z nią. Ona się nie dostała. Była również rola męska i postanowiłem spróbować. Udało się. Agencja potem zapytała, jak się nazywam. – „Englert”. „Ten Englert? O, to świetnie. Podpiszemy z panem umowę aktorską”. Mówię: „Ale ja nie jestem aktorem”, a oni: „Nie szkodzi, ale ma pan takie nazwisko…”. Pytałaś, czy wyniosłem w życiu korzyści z nazwiska… Tak więc dzięki temu, że ojciec jest aktorem, ja sprzedaję się lepiej w reklamie. Rola trwała półtorej sekundy i dostałem za nią bardzo dobre pieniądze. Ale to nie ojciec mi ją załatwił.

Jak widzisz siebie w przyszłości?

Będę robił to, na co mam ochotę. Najchętniej, jeżeli będą mi potrzebne pieniądze, za dziesięć lat wróciłbym do pracy menedżerskiej. Teraz realizuję hobby – jestem fotografem, a ludzie zaczynają mi płacić za zdjęcia, co jest rodzajem oceny tego, co robię. Temu się będę poświęcał.   Najważniejsza dla mnie jest córka. Chcę też założyć rodzinę z nową partnerką i mieć dzieci, najlepiej trójkę. Pomagać im, być blisko. Nie oddawać ich na dwanaście godzin opiekunce, tylko się nimi zajmować. Wychowywać. Stać mnie na to. Jestem taką niepracującą żoną.