Bardzo ciepło wspominam czasy liceum. Utworzyliśmy ze znajomymi grupę teatralną, którą opiekowała się polonistka, zwracająca uwagę na poprawność języka nieokraszonego wulgaryzmami. Profesor była wymagająca, rzadko nas chwaliła. Na próbach tak często słyszeliśmy od niej: „Kochani, ta scena leży”, że naszej grupie nadaliśmy nazwę „Scena leży”. Na jeden z przeglądów przygotowaliśmy kilka miniatur „Teatrzyku Zielona Gęś”. Było nas pięć dziewczyn i jeden chłopak. Każdy miał odegrać rolę mówioną oraz rolę „trzymacza” kartonów, na których były wskazówki dla publiczności. Na finał kolega miał wnieść karton z napisem: „Koniec”. Tyle że się nie pojawił.

Nagle zobaczyłyśmy kolegę w przeciwnej kulisie. Machał rękami, jakby kierował ruchem na lotnisku. Nie zrozumiałyśmy, o co chodzi. Nie wytrzymał, przebiegł na drugą stronę sceny i powiedział z oburzeniem (myślał, że mówi do nas, ale po reakcji publiczności zrozumiałyśmy, że usłyszeli go w ostatnim rzędzie): „Ktoś zapier... koniec!”. Wyszedł na scenę, ukłonił się i powiedział: „Gę, gę”. Owacje trwały długo. Za kulisy wpadła polonistka i powiedziała: „Kochani, partykuła wzmacniająca na koniec bardzo dobra! Soczysta!”.