Kochałam kwiaty od dzieciństwa. Nie tak jak inne dzieci, które po prostu zachwycają się, że kwiatki są kolorowe, ładnie pachną, a wokół nich latają motylki. Ja mogłam siedzieć w jednym miejscu i przyglądać się im bez końca. Jak rosną, ile mają płatków, ile liści, jakiego są kształtu i koloru… Fascynowało mnie to. Było jak magia. Może miało na to wpływ moje imię?

– Ona chyba biologiem zostanie, ta nasza Różyczka – zastanawiała się mama. 

– Raczej botanikiem – prostował tata.

– Właśnie, mała botaniczka nam rośnie! – cieszyła się mama.

– Może i tak być… – tata kiwał głową nad swoją gazetą.

Bieganie z koleżankami? To nie dla mnie

Jednak to babcia sprawiła, że dokonał się we mnie przełom. 

– Wiesz, wnusiu, że każdy kwiat, każda roślina ma swoje ukryte znaczenie? – spytała mnie kiedyś. 

Zobacz także:

Te słowa, a dokładniej ich sens, zdefiniowały całe moje przyszłe życie, choć wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Miałam siedem lat i ledwie umiałam czytać, ale o kwiatach, które widywałam na spacerach, wiedziałam wszystko. Prawie. Bo nie miałam pojęcia o tych ukrytych przesłaniach, o owej tajnej mowie kwiatów. Babcia przyniosła mi niewielką książeczkę, starą i mocno zużytą, wydrukowaną na szarym papierze. 

– Ję…zyk kwia…tów – przesylabizowałam tytuł na okładce i zrobiłam wielkie oczy. – Przecież kwiaty nie mówią!

– Ależ mówią, skarbie, tylko nie tak jak my. Każdy kwiat ma swoje znaczenie, nawet jego kolor coś mówi. Na przykład czerwona róża oznacza miłość, różowa wdzięk, a żółta zdradę. Kiedyś, gdy chciano komuś ofiarować bukiet, każdy kwiat musiał być starannie dobrany. Bo taki bukiet był jak list, jak zaszyfrowana w płatkach wiadomość. Szkoda, że teraz już nie przywiązuje się wagi do mowy kwiatów. No i potem gafa za gafą… 

Ta niewielka książeczka od babci stała się dla mnie bezcennym skarbem. Niemal się z nią nie rozstawałam, czytałam ją wiele razy, uczyłam się na pamięć znaczeń poszczególnych kwiatów. I rozmawiałam z babcią na ten temat całymi godzinami. 

Moja mama oczywiście zaczęła się martwić, czy wszystko ze mną w porządku. Bo to nie było normalne, że dziewczynka w moim wieku nie bawi się lalkami, nie czyta innych książek, poza tymi botanicznymi, i więcej czasu spędza z babcią niż z koleżankami. 

– Wyszłabyś na rower, trochę pojeździła… – namawiała mnie. – Albo nie wiem, poszła poskakać w gumę, powisieć na trzepaku, czy w co wy się teraz bawicie. Oderwij się na trochę od tych zeszytów, bo tylko wzrok sobie psujesz. 

To było jak zaszyfrowana wiadomość

Chodziło jej o moje Bruliony – tak je nazywałam, posługując się słownictwem babci. W Brulionach opisywałam kolejne kwiaty i ich znaczenie. 
Gdy odkryłam zalety miejskiej biblioteki, okazało się, że stara książeczka babci nie jest jedyną o tej tematyce. Tworzyłam swoje własne spisy, a ponieważ niektóre nazwy roślin nic mi nie mówiły, a w okolicy nie rosły, musiałam je też narysować, żeby zapamiętać ich wygląd

Rysowałam również całe bukiety, układając z poszczególnych kwiatów wiadomości. 

Czasem ofiarowywałam komuś taki rysunek. Niby bez ukrytego powodu, ale on istniał. W mojej głowie i sercu. Ja wiedziałam, co chciałam przekazać poprzez mowę kwiatów. Koleżanka, która mi dokuczyła, nie musiała wiedzieć, że laurka z malunkiem bazylii, ostu i piwonii, którą dałam jej na urodziny, nie jest próbą podlizania się ani prośbą o sympatię, tylko wyrazem niechęci i złości. Moja najlepsza przyjaciółka natomiast dostawała – nawet w trakcie lekcji, gdy pisałyśmy do siebie liściki – szybkie szkice heliotropu, który symbolizował szczere przywiązanie. 

Umiałam za pomocą kwiatów wyrazić wszystko, co chciałam. Tak obłaskawiałam swoją nieśmiałość, skrytość i niechęć do konfrontacji. Jako dziecko tego nie rozumiałam, ale mowa kwiatów była dla mnie swego rodzaju terapią, sposobem wyrażania uczuć i porozumiewania się ze światem.

Gdy mama kupowała dla kogoś bukiet, zawsze sprawdzałam, czy nie ma w nim czegoś, czego nie powinno być. Pewnego razu wyrzuciłam celozję, którą tata kupił mamie, chcąc jej zrobić przyjemność. Nie wiedział, że celozja oznacza sztuczność uczuć. Nie chciałam, by mamie było przykro, choć pewnie ona też nie znała symboliki tej rośliny i po prostu by się ucieszyła. Bukiet to bukiet. 

Nie dla mnie.

Kiedy zdawałam maturę, rodzice czekali, aż ogłoszę decyzję, na jakie studia się wybieram. Liczyli na coś związanego z biologią, może biotechnologię, modną ostatnio dziedzinę, albo od biedy ochronę środowiska…

Rodzice zrobili mi awanturę

Kiedy oznajmiłam im, że chcę iść do szkoły policealnej, w której nauczą mnie, jak układać bukiety i dadzą mi na to papier, wybuchała awantura. Dosłownie. 

Florystyka była w ich mniemaniu kołem ratunkowym dla tych, co nie zdali matury albo zdali ją tak mizernie, że nie mieli szans na miejsce w żadnej państwowej uczelni w trybie dziennym. Nie zaś dla prymuski, która wszystkie wyniki miała wręcz fenomenalne. I nie chcieli dać sobie wytłumaczyć, że to jest moje życie, moja pasja, że chcę w ten właśnie sposób zarabiać na życie. Chcę tworzyć bukiety według starych zasad, z przesłaniem, z myślą przewodnią i wiadomością ukrytą między płatkami, a nie składać wiązanki z przypadkowych kwiatów, kierując się tym, że jest na coś sezon, moda albo że całość ładnie wygląda. 

Postawiłam na swoim, choć nie bez kłótni i cichych dni między mną a rodzicami. W końcu jednak zrozumieli, że się nie ugnę, że to nie jest chwilowa zachcianka, tylko poważna życiowa decyzja. Żałowałam, że babcia zmarła kilka lat wcześniej, bo miałabym w niej potężne wsparcie. Ostatecznie rodzice pogodzili się z tym, że idę własną drogą. 

Niestety, nauka w tej szkole nie spełniła moich oczekiwań

Nauczyciele starali się nas wtłoczyć w pewne ramy, nie podobała im się artystyczna ekspresja, którą chcieliśmy wyrażać. Moje bukiety dostawały etykietkę staromodnych i takich, które nigdy nie znajdą nabywców wśród współczesnej klienteli. Miałam mnóstwo chwil zwątpienia, bo nie chciałam robić czegoś wbrew swojej woli. Gdy patrzyłam na połączenia, które może wyglądały awangardowo albo harmonijnie, ale przesłania poszczególnych roślin kłóciły się ze sobą, czułam taki dysonans, że to aż bolało. Ale co mogłam zrobić? Bunty i próby przekonania nauczycieli do mojej wizji mogły zaowocować brakiem zaliczenia. 

Ustąpiłam. 

Ok, dla zdobycia papierka będę robić kompozycje zgodne z wymogami szkoły, a potem zobaczę w praktyce, co się lepiej sprawdza. 

Dość szybko znalazłam pracę. Kwiaciarni i sklepów ogrodniczych, mniejszych lub większych, nie brakowało. Moją pierwszą klientką była kobieta, która tamtego lata straciła męża i zamówiła kompozycję na grób. 

– Jaka ma być? – spytałam odruchowo, tak jak kazali nam pytać w szkole.

Kobieta popatrzyła na mnie oczami pełnymi łez. Milczała, robiło się trochę niezręcznie. 

Poczułam przypływ współczucia, zapragnęłam jej jakoś pomóc, ułatwić jej decyzję.

– Co by pani chciała przekazać mężowi tą wiązanką?

Kobieta otarła oczy, wzięła głębszy wdech i powiedziała:

– Że dalej go kocham. 

Kiwnęłam głową. 

Zaniemówiła na dłuższą chwilę

Do bazy z iglastych gałązek wplotłam gałązki barwinka, czyli czułe wspomnienia, oraz bluszczu symbolizującego wierność. Jako głównych kwiatów użyłam cynii opłakujących nieobecność, tulipanów wyznających miłość, heliotropu i jego szczerego przywiązania oraz floksów, które mówiły, że dusze są połączone. 
Całość była mocno nietypową kompozycją, jakich próżno by szukać w innych kwiaciarniach, a nawet u profesjonalnych florystek. 

Spełniłam życzenie klientki, ale nie byłam pewna, czy to doceni, czy efekt jej się spodoba… Bo jeśli nie, to szefowa wyrzuci mnie z roboty już w pierwszym tygodniu pracy.

Kiedy klientka przyszła po zamówioną wiązankę, uniosła dłoń do ust i znowu zaniemówiła na dłuższą chwilę

– Nie… – odchrząknęła, bo załamał jej się głos. – Nie sądziłam, że to będzie tak piękne. Boże… dziękuję. Tomek uwielbiał bluszcze, mieliśmy ich kilka w mieszkaniu. I te różowo-fioletowe kwiaty… rosły u jego mamy w ogródku… Skąd pani wiedziała? 

– To floksy. One mówią, że wasze dusze są połączone – wyjaśniłam jej symbolikę każdej rośliny, której użyłam, a kobieta słuchała, powstrzymując płacz. – To taki… kwiatowy telegram – wymyśliłam na poczekaniu. Ale chyba dość trafnie. 

– Jest pani wspaniała. Bardzo dziękuję. Zamierzam panią polecać – obiecała i uśmiechnęła się na do widzenia. 

Co za bzdury ona opowiada klientom?!

Jej słowa i pochwały były bardzo miłe, ale niespecjalnie uwierzyłam w obietnicę promowania moich talentów. Łatwo się mówi, jeszcze szybciej zapomina. 
Jednak nie tym razem. Musiałam przyznać, że kobieta dotrzymała słowa. Wkrótce w kwiaciarni zaroiło się od klientów, którzy wprost mówili, że przychodzą z polecenia i że chcą „kwietne telegramy” albo „kompozycje z przesłaniem”. Okazje były przeróżne – bukiety urodzinowe i na rocznicę ślubu, na oświadczyny i na rozstanie, z racji awansu i na pogrzeb, na pierwszą randkę i na urodziny dziecka. Kwiaty okraszały i uświetniały wiele ważnych chwil ludzkiego życia. A przychodzący do mnie ludzie chcieli, by ich bukiet był czymś więcej niż sumą tworzących go kwiatów. Czyli moje myślenie o kompozycjach nie było błędne. 

Szkoda tylko, że moja szefowa uważała inaczej… 

– Słuchaj, nie wiem, co ty tym klientom opowiadasz…

– To wiktoriański język kwiatów. Stara zasada, że każda roślina coś mówi. 

– Hm… – usłyszałam tylko.

Szefowa od dwudziestu lat miała tę kwiaciarnię i domyśliłam się, że moja nagła popularność jej się nie spodobała, jakbym podważała jej kompetencje i doświadczenie, jakbym z nią rywalizowała. Nie to było moim celem, przeciwnie, nie chciałam zawieść kogoś, kto dał mi szansę, ale ona postanowiła, że jej bukiety też będą miały „ukryte przesłanie”. Problem w tym, że nawet nie zajrzała do moich Brulionów, które jej pokazałam. Oszukiwała klientów, plotąc jakieś bzdury. 

Starałam się nie wchodzić jej w paradę i robić swoje, ale kiedy z pełną powagą tłumaczyła klientce, że mieczyki oznaczają szczerą przyjaźń, gdy w rzeczywistości przypisywano im symbolikę łamania serca, nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. 

I to właśnie tego dnia zakończyła się moja kariera w tej kwiaciarni

– Nie będzie mnie gówniara pouczać! – usłyszałam na odchodne. 

Gdy wróciłam do domu, mama spytała:

– I co teraz? 

Wzruszyłam ramionami. 

– Nie wiem. Podejrzewam, że albo muszę poszukać pracy, w której ktoś zrozumie filozofię, jaką się kieruję, albo… 

– Albo założysz własny interes – dopowiedział tata z fotela, w którym czytał gazetę. 

Był ostatnią znaną mi osobą, która nadal kupowała papierowe wydania. 

– Bardzo chętnie, ale nie mam pieniędzy – powiedziałam. 

– Wiesz, może nie jesteśmy krezusami, ale odłożyliśmy co nieco z mamą na twoje wesele, mieszkanie czy jakiś tam start w życie. Myślę, że własny biznes można podciągnąć pod start w dorosłe, samodzielne życie, prawda? 

Spojrzał na mamę.

– Miałaś mnóstwo klientów, więc myślę, że to mogłoby wypalić… – zamyśliła się. – Tak… Inaczej zawsze będziesz zdana na fochy szefów, którzy albo będą zazdrośni, albo nie będę cię rozumieć, albo zaczną wykorzystywać. 

Nie mogłam uwierzyć, że po tym, co działo się przed wyborem szkoły, teraz ich stosunek do mojej pasji zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Mieli we mnie więcej wiary niż ja sama, wierzyli we mnie na tyle, żeby dać mi pieniądze, które oszczędzali latami. To było coś. Przyjęłam ich pomoc. Dorosłość polega na odwadze podejmowania decyzji i na umiejętności przyjmowania pomocy. 

Bardzo bałam się porażki

Znalazłam niewielki, ale stosowny lokal, nie całkiem w centrum miasta, za to czynsz był tańszy. Poza tym w pobliżu nie było żadnej innej tego typu działalności. Wystarczyło lekko odświeżyć ściany i zapełnić moją kwiaciarenkę tym, co najważniejsze. Rośliny w doniczkach, doniczki, różne preparaty dla rośliny. No i oczywiście kwiaty cięte, bo przede wszystkim chciałam się skupić bukietach. 

Bałam się. Bardzo się bałam porażki. Żeby moje przedsięwzięcie przetrwało, potrzebni mi byli klienci, a nie byłam pewna, czy dopiszą i wrócą po więcej… 
Pierwszego dnia przygotowałam bukiet dla samej siebie. Połączyłam kwiaty dziewanny na odwagę, z azaliami oznaczającymi ulotną pasję, dodałam gałązki jemioły symbolizujące chęć pokonania każdej przeszkody, i wawrzynu, który oznaczał sukces i chwałę. Taka dobra wróżba na nowy początek. 
Sprawdziła się.

Kwiatowy Telegram powoli się rozkręcał. I coraz szybciej, kiedy odnaleźli mnie moi dawni klienci. Wystarczyło, że gdzieś w sieci rzuciła im się w oczy ta nazwa albo na mieście wpadła im w ręce ulotka, by przypomniała im się młoda kwiaciarka i jej bukiety z przesłaniem. Wstępowali i na mój widok ich twarze rozjaśniał uśmiech. 

– Jak dobrze, że pani nie zniknęła! – słyszałam. 

– A już myślałam, że nigdy nie kupię takiego magicznego bukietu jak u pani…

Słuchanie takich deklaracji było balsamem na moje obawy i wątpliwości. Aż cieplej robiło się na sercu i duszy. Oni też we mnie wierzyli. Co więcej, oni mnie potrzebowali. Nie tylko jako florystki…

Moja kwiaciarnia obchodziła niedawno dziesięć lat swojego istnienia. Uwielbiam moją pracę. Uwielbiam mój Kwiatowy Telegram, to moje miejsce. Przestrzeń, w której realizuję swoją pasję, pomagając innym wyrazić za pomocą kwiatów, co czują i myślą. Tworzenie bukietu pod specjalne zamówienie to niemal intymny proces. Poznaję i słucham zwierzeń drugiego człowieka, dowiaduję się, co skrywa w swoim sercu, gdy wyznaje mi rzeczy, jakich innym na głos nie powie, tylko poprzez mowę kwiatów…

Babcia byłaby ze mnie dumna!

Przez te lata wysłuchałam setek historii, doświadczając cudzych emocji. Radość, ból, strata, miłość, zakochanie, przyjaźń, sukces i porażka, tęsknota i rozczarowanie, nadzieja i uśmiech… Czasami czuję się jak spowiednik. Obcy ludzie powierzają mi sekrety swojego serca, jak komuś bliskiemu, zaufanemu. Sprawiają, że moja praca staje się misją. Znaczy coś więcej, podobnie jak moje bukiety nie są tylko sumą tworzących je kwiatów, lecz niosą ze sobą skrytą między płatkami wiadomość… 

Za największy sukces poczytuję sobie, że nikt nigdy nie złożył reklamacji. Nikt nie przyszedł z pretensjami. Za to klienci wracali do mnie po kolejne bukiety. 

Zaczęłam się specjalizować w bukietach ślubnych, gdy okazało się, że wiązanka panny młodej nie musi pasować do skarpetek pana młodego, za to może mieć głębsze znaczenie, może być wróżbą na kolejne lata związku. Coraz więcej panien młodych chce mieć właśnie taki bukiet!

Cieszę się, że wybrałam swoją własną drogę, którą wskazała mi niepozorna książeczka. Opisywała język, którego próżno by szukać w szkołach językowych, którego nikt nie uczy, choć jest piękny, uniwersalny i najwyraźniej potrzebny. 

Gdyby babcia mogła mnie dziś widzieć, byłaby ze mnie dumna. Chcę wierzyć, że jeśli patrzy na mnie z nieba, podobają jej się kwiaty, które zanoszę na jej grób, i rozumie, co chcę jej powiedzieć…