Marcin ma już chyba ze czterdziestkę. W każdym razie niewiele jest młodszy ode mnie. Pamiętam, że jak był dzieciakiem, to wszyscy wróżyli mu sukces. Był bardzo inteligentny i chłonął wiedzę jak gąbka. Poza tym uwielbiał czytać! W szkole wygrywał wszystkie konkursy literackie i moja mama stawiała mi go zawsze za wzór.

– Zobacz, Marcin jest młodszy od ciebie, a tyle wie – mówiła, gdy znowu przyniosłem dwóję ze szkoły. – Mógłbyś się wziąć do galopu!

A jednak, wbrew przewidywaniom wszystkich, Marcin jakiejś wielkiej kariery nie zrobił. Skończył, co prawda, liceum i nawet dostał się na studia, ale dyplomu nie zdobył. Wrócił z miasta po dwóch latach z przyszłą żoną. Nawet nie starali się ukryć, że muszą się pobrać. Ja to myślałem, że potem wrócą do miasta.

– Niby po co? – dziwił się Marcin. – Tu nam dobrze.

– A twoje studia? – dociekałem.

– Studia do życia i robienia pieniędzy nie są potrzebne – mówił. – Tu mamy gospodarkę. Zresztą Kaśka jest kadrową, jak dzieciaka odchowa, to w miasteczku znajdzie robotę. A ja sobie jakoś poradzę.

No, radził to on sobie różnie… Nie wiem, czy w jednym miejscu chociaż rok popracował. Dobry był, ale wszystko szybko go nudziło. Najdłużej to chyba był jakimś akwizytorem czy handlowcem. Dużo jeździł i to mu się podobało. Ale po jakimś czasie i z tego zrezygnował.

Zobacz także:

Ludzie na wsi krzywo na niego patrzyli.

– Rodzice porządni, siostra na ludzi wyszła, a ten takie ladaco – kręciła głową nasza sąsiadka, pani Maria. – Przecież jego rodzice ręce sobie na gospodarce urabiają, a ten co? Jeszcze żonę tu sprowadził.

– Jego Kaśka pracuje – broniła jej moja mama. – Tylko on nie wiadomo co robi.

– Na miejscu matki, to ja bym pogoniła obiboka – pani Maria nie dawała za wygraną. – Pożytku z niego żadnego.

Skoro nic nie robi, to skąd ma pieniądze?

Miała rację. Ja też się dziwiłem, czemu rodzice Marcina godzą się na taki układ. Dorosły chłop, z żoną i dzieciakiem, mieszkał w chałupie, którą postawił za pieniądze rodziców. Ojciec część ziemi sprzedał i kasę jemu oddał. A syn w gospodarce nie pomagał, wszystko było na głowie starych. Kaśka, owszem, pracowała, ale ile ona mogła zarabiać? A Marcin to chyba więcej czasu pracy szukał, niż ją miał. Ostatnią stracił ze dwa lata temu i nawet się zastanawiałem, z czego on teraz żyje.

– Śmieci zbiera i sprzedaje – powiedział mój tata.

– Co? – nie zrozumiałem. – Jakie śmieci?

– No, chodzi po ludziach, pyta, czy na strychu starocie się nie poniewierają i za darmo bierze albo za grosze kupuje.

– I po co mu to? – dziwiłem się.

– A ja wiem? Mówi, że remontuje, naprawia i na targ do miasta wozi, że zawsze parę groszy zarobi.

– Skąd tata to wie? – spytałem podejrzliwie, bo jakoś nie widziałem Marcina w roli handlarza starociami.

– Był u starego Józefa, u Marianowej, u sołtysa – wyliczał ojciec. – U wszystkich ze wsi prawie, a i po sąsiednich jeździ.

– To dziwne, że do nas nie zajrzał – zauważyłem.

– A po co? Przecież wie, że chałupę ledwie kilka lat temu postawiliśmy, ze starej nic się nie ostało, a strychu tu nie ma.

Niby tak, ale nie bardzo mnie to przekonało. Zwłaszcza, że jakoś tak miesiąc czy dwa po tej rozmowie Marcin kupił sobie auto. I to nie byle jakie – dostawczego mercedesa!

– Spadek dostałeś czy jak? – dorwałem go kiedyś pod sklepem.

– Się pracuje, się ma – roześmiał się.

– Przecież ty nic nie robisz!

– Robię, robię, tylko dla siebie, a nie dla kogoś. Trzeba mieć tu, rozumiesz? – puknął się znacząco w czoło i wsiadł do samochodu.

Może gdyby nie był taki buńczuczny i pewny siebie, to zapomniałbym o tej rozmowie. Ale intrygowało mnie, co on właściwie robi, skąd ma kasę, i zacząłem węszyć. Najpierw popytałem ludzi, co takiego właściwie mu sprzedają.

– A co tam znajdzie – wzruszył ramionami pan Józef. – Ja na strych już przecież nie wlizę. Poszedł, co tam znalazł, zniósł na dół. Rupiecie same. Maselnicę starą, kufer, takie tam…

– I ile panu za to zapłacił? – zapytałem zaniepokojony.

– A 50 złotych dał, akurat na buty było – powiedział, prezentując ocieplane gumofilce.

Ze starym Józefem nie było co gadać, nie wszystko on już kojarzył.

– Kołowrotek był, kufer, dzieża – wymieniła jego żona wszystkie rzeczy. 

– Ale nie powiem, za kufer jak zapowiedziałam, że stówkę chcę, to nawet się nie targował, od razu portfel wyciągnął.

– A jaki to był ten kufer? – zapytałem.

– Ładny, malowany, posagowy mojej mamusi – uśmiechnęła się. – I nawet malowanie było całe i zawiaski trzymały. Tyle że zamek zardzewiał, a i nóżki już trochę ze starości i wilgoci spróchniały. Ja nawet myślałam, że zostawię sobie na pamiątkę, ale sentymentami się nie najem, a pieniądze to od razu na rachunki się przydały.

– Przecież on to sprzeda za co najmniej pięć razy tyle – jęknąłem. – Albo i lepiej!

– Jakże to?

– No to przecież teraz jest w cenie – wyjaśniłem. – Ludzie lubią takie… antyki. To raz, a dwa, że takich rzeczy coraz mniej, więc drogie są jak piorun.

– Znaczy, że on zarobek na mnie sobie zrobił? – kobieta aż się pod boki ujęła. – No to ja mu pokażę, oszustowi jednemu!

Sporo czasu zajęło mi, żeby ją udobruchać i wytłumaczyć, że to spokojnie, z rozmysłem trzeba załatwić. A potem już we dwójkę zaczęliśmy rozpytywać po wsi, co takiego Marcin kupił i za ile.

Postanowiłem go śledzić. Dość tych oszustw!

Odwiedzał głównie starszych gospodarzy albo takich, co to już tylko o gorzałkę dbali, a reszta to była dla nich nieważna. Mówił, że jego znajomy z miasta ma warsztat i remontuje takie starocie. Dużo na tym nie zarobią, ale zawsze na chleb starczy. I brał, co popadło! U jednych sąsiadów to nawet stary patefon znalazł na strychu. Sami nie wiedzieli skąd się tam wziął, a Marcin ich postraszył, że to pewnie po wojnie ukradziony z majątku, co był opodal naszej wsi, a teraz reprywatyzacja, mogą wyciągnąć konsekwencje. Kobieta nic z tego co prawda nie zrozumiała, ale właściwie za darmo patefon oddała.

Żeby mieć całkowitą pewność, pojechałem pewnego dnia za Marcinem do miasta. Wjechał na jakiś bazar, ja stanąłem z boku. Widziałem zza siatki, jak podchodzi do ludzi, rozmawia z nimi. A potem wszedł do jakiegoś budynku i za chwilę z kimś wyszedł. Zabrali rzeczy z samochodu, a ja podszedłem pod okno. To był antykwariat, na wystawie stał patefon. Wyceniony na… 800 złotych! Widziałem, jak Marcin znika na zapleczu, a kiedy wracał, to chował gruby plik papierów do kieszeni… Podejrzewam, że to była kasa! Nie chciałem, żeby mnie zobaczył, bo nie miałem pojęcia, jak to wszystko rozegrać, szybko się więc zmyłem.

Wróciłem na wieś i powiedziałem ludziom, co widziałem.

– Niech nam odda kasę – oznajmiła sąsiadka. – Chce zarobić, proszę bardzo, ale uczciwie. Jak sprzedał za 500, to 400 moje. I tak ma zarobek.

– Niechby chociaż połowę oddał – machnęła ręką inna, z końca wsi.

– Ale skąd wiadomo, co za ile poszło? – zmartwiła się pani Maria.

– W tym internecie to wszystko jest, nie, młody? – spojrzała na mnie jedna z sąsiadek, a ja kiwnąłem głową. – Popatrz, po ile takie rzeczy chodzą, wiesz, co mieliśmy. I niech oddaje.

– Po dobroci nie odda – pokręcił głową pan Józef. – To nie po dobroci – aż rękawy zakasał. – A zresztą, co tam po próżnicy język strzępić. Pójdziemy zaraz do nich. Jego rodzice porządni, ale wstyd, żeby takiego zdrajcę na piersi chowali.

Na wsi albo z ludźmi dobrze żyjesz, albo…

No i poszliśmy. Ojciec Marcina najpierw się przestraszył, a kiedy dowiedział, się, z czym przychodzimy, wkurzył się okropnie.

– Oszuście jeden, swoich okradasz? – wrzasnął na Marcina, który akurat na podwórko wjechał. – Honoru nie masz?

– O co chodzi? – Marcin próbował się wykręcać, ale za dużo świadków było. – Ja frajer nie jestem, umiem interes zrobić, czy to źle?

– To nie interes ino rozbój – stary Józef aż splunął na ziemię. – Jeszcze tego tu nie było, żeby swój swojego okradał. Nie chcemy tu takich jak ty. Albo kasę oddawaj, albo wynocha ze wsi.

– A kto mnie wyrzuci?

– Na złodziei paragrafy są!

– Nic nie zrobiłem – Marcin był pewny siebie. – Uczciwie pytałem, czy sprzedacie, mogliście się nie zgodzić. Nic mi nie udowodnicie.

Miał rację, ale wieś ma swoje sposoby. I Marcin, który się tu urodził, dobrze o tym wie. Dlatego chociaż się stawiał i hardego udawał, wiedział, że ma tylko dwa wyjścia. Albo odda kasę, podzieli się zyskiem, albo ludzie mu tu żyć nie dadzą. Ani jemu, ani Kaśce, ani dzieciakowi. Słowem nikt się do nich nie odezwie, ręki nie poda, nie pomoże, w sklepie też co najgorsze mu sprzedadzą.

Marcin jeszcze nic nie powiedział, ale z tego, co mówił mi mój kolega, mechanik z sąsiedniej wsi, to pytał, czy kto by mercedesa kupić nie chciał. No, to może zbiera kasę, żeby oddać, nie?