Dziewczyna wyglądała na bardzo rozbawioną. Chyba śmieszyło ją moje zakłopotane milczenie. Słońce już zaszło. Przy ognisku goście głośno dyskutowali z charakterystycznym wschodnim zaśpiewem. Deliberowali nad tym, jak usmażyć półtorakilogramowe jajo. Dziewczyna stała na tle pobielanej ściany XIX-wiecznej chłopskiej chałupy. Opodal wyglądały zza płotu zdziwione łebki afrykańskich strusi. Jakbym zawieruszył się gdzieś w świecie Marqueza.

Podlasie. Pogranicze kultur, języków i religii. Kraina Tutejszych. Do niedawna trochę zawstydzonych swymi korzeniami. Młodzi porzucali rodzimą gwarę, drewniane domy, tradycje i religię. Wsie wymierały. Na przydrożnych ławeczkach, tak charakterystycznych dla regionu, gawędzili już tylko staruszkowie. Nawet wnuki coraz rzadziej przyjeżdżały tu na wakacje. Bo i do czego? Do tych zwykłych wsi? Do gwary? Do cichych cerkiewek? Do pół, łąk i lasów? Po co? No właśnie po to.