Wiele naukowych źródeł podaje, że mężczyźni w okolicach czterdziestego roku życia przechodzą tak zwany kryzys wieku średniego. Studiuję to zagadnienie od pięciu lat, ale jakoś nie zauważyłem u siebie ani narodzin jakiejś nowej pasji, ani pokus do płomiennego romansu, ani chęci zrobienia sobie tatuażu, ani jakiejś wielkiej potrzeby podniesienia w swoich żyłach poziomu adrenaliny. Bać się nie lubię, igieł się boję, a za romans żona by mnie prześwięciła. 

No ale… pasja jakaś? Czemu nie nabrałem chęci na jakieś dorosłe hobby? Przecież mam już czterdzieści pięć lat! Aby nie kompromitować owych naukowych źródeł, postanowiłem znaleźć sobie jakąś pasję życiową, by stać się modelowym mężczyzną w wieku średnim, czyli facetem z kryzysem. 

Całkiem możliwe, że mój kryzys objawiał się w postaci stresu, iż nie mam kryzysu. No bo według wielu żona, córki, praca – to za mało. No więc co? Wędkowanie, szachy? Nic nowego, robię to od dziecka, najpierw z ojcem, potem już sam. Poza tym trudno komuś tym zaimponować, zamanifestować swój „maczyzm”. Nie tak jak mój przyjaciel i wspólnik, który jeździł do pracy i po pracy na motocyklu.

Zaraz, zaraz… No oczywiście. Znalazłem, eureka! Skoro mam pod bokiem przewodnika, mogę spróbować z motorami w roli mojej nowej męskiej pasji. Ryk koni mechanicznych pod siedzeniem, swobodna poza mężczyzny, do którego należy cały świat, choć on go wcale nie potrzebuje do szczęścia, bo wystarczy mu zapach benzyny i setki kilometrów dróg nawijanych na koła wiernej maszyny. Tak, to było to!

Pokazał mi swoje zabawki

Mój wspólnik nie dość, że jeździł motocyklem, to jeszcze ubierał się w obcisłe skóry, miał długie włosy i wiecznie brudne paznokcie. No i obowiązkowo słuchał rocka. Prawdziwy motocyklista, z krwi i kości. Na szczęście oprócz tego był zdolnym informatykiem, co czyniło z niego cennego pracownika i świetnego partnera we biznesie.

Zadzwoniłem do niego i umówiłem się, że jak zwykle wpadniemy w sobotę. Jeździliśmy do siebie na zmianę na sobotniego grilla przez całe lato, jak tylko byliśmy w mieście i nie mieliśmy innych zobowiązań. Spotkania były rodzinne. 

Nasze żony znały się dłużej niż my, bo przyjaźniły od czasów liceum. Z kolei jego syn Dominik przepadał za moimi bliźniaczkami, bo mówił, że są ładne, mądre i dowcipne, a to ponoć rzadka kombinacja wśród ośmiolatek. On miał lat dziesięć i rósł na znawcę.

Zobacz także:

Kiedy przy piwku wyjaśniłem kumplowi, jaki mam do niego interes, szczerze się uradował.

– Witaj w klubie! – zawołał.

– Macie swój klub? – skrzywiłem się.

Nigdy nie należałem ani do zuchów, ani do harcerzy, w ogóle udział we wszelkich organizacjach był mi wyjątkowo wstrętny.

– Nie wydurniaj się – zaśmiał się. – Zostawmy panie na pogaduchy i chodźmy do garażu. Obejrzysz wreszcie dokładnie moje cacuszka.

Cacuszka były trzy.

– To jest Czoper, to Śmigacz, a to Kros – objaśnił fachowo Adam. – Ten pierwszy jest najwygodniejszy na długie trasy, ten drugi jest szybki jak sto piorunów, a ten ostatni nadaje się na wypady na bezdroża.

– To znaczy, że muszę kupić od razu trzy? – zaniepokoiłem się. 

– Zacznij od jednego. Takiego na przykład – wskazał brodą na największą z maszyn. – To prawie oryginalny Harley-Davidson.

– Czemu prawie?

– Bo połowę części musiałem wymienić – zaśmiał się Adam. Ale chodzi jak złoto – zapewnił.

– Przejedziemy się?

– No… w sumie to chodzi jak złoto, kiedy chodzi, ale teraz akurat nie chodzi – zmartwił się wyraźnie. – Chyba coś z układem paliwowym, nie wiem dokładnie, bo jeszcze nie znalazłem przyczyny niechodzenia. Ale możesz sobie usiąść – zgodził się łaskawie. – Zobaczysz sam, jaka to 
wygoda.

Na razie niezbyt mi wygodnie

Usiadłem więc. Ręce położyłem wysoko na kierownicy, nogi na podnóżkach z przodu. Okazało się, że nie sięgam plecami do oparcia. By się oprzeć, musiałem się przesunąć i puścić kierownicę.

– Chyba mam za krótkie ręce – stwierdziłem z przekąsem.

– No to musisz dobrać sobie taką maszynę, żeby ci wszystko pasowało – poinstruował mnie przyjaciel. – Ja jestem przecież dwadzieścia centymetrów wyższy od ciebie.

– Siedemnaście – uściśliłem, co nie zmieniało faktu, że Adam był znacznie wyższy ode mnie. I szczuplejszy. Jeśli on przypominał kij bilardowy, to ja raczej kulę bilardową. Nie toczyłem się w sumie tylko dlatego, że nogi mi w tym przeszkadzały…

Rozsiadłem się wygodnie, rezygnując z trzymania kierownicy. Adam zaś objaśniał dalej z błyskiem w oczach:

– Taki czoperek, czteroletni, widziałem niedawno w salonie za niecałe siedem dych. Siedemdziesiąt tysięcy, znaczy się. Ale dwudziestoparoletni można dostać za połowę tej ceny. Tylko że trzeba będzie parę rzeczy naprawić, a części są albo drogie, albo ich nie ma. Można sprowadzać ze Stanów, ale to trwa i bywa, że się jednak nie komponuje. Ale bez obaw, wszystko można dopasować, tylko trzeba mieć różne złączki i przełączki. Za to jaka radocha, stary, kiedy już jedziesz i wiatr we włosach czujesz… – rozmarzył się mój przyjaciel.

Syknąłem cicho.

– Co jest? – zreflektował się Adam. 

– Przynudzam?

– Nie, nie to, ale… pomóż mi wstać. W kręgosłup mi coś łupnęło… pewnie od tej wygody – dodałem sarkastycznie.

Pomógł i podprowadził mnie do drugiej maszyny.

– Zobacz, jakie to ma opony. Da radę nim podjechać po szutrowej drodze o nachyleniu pięćdziesiąt parę stopni. A po lesie śmiga tak, że darń leci spod kół.

– Przejedziemy się? – zapytałem.

– W sumie by można, ale on jest jednoosobowy. No i nie mam przeglądu, bo mi się skończył tydzień temu.

– A ten? – wskazałem ostatni pojazd.

– Sprawny, na chodzie, wszystko działa, można wsiadać.

– No to dalej! – zachęciłem go. – Dasz mi takie fajne gatki skórzane i kurtkę?

Pomyślał chwilę.

– Spodnie mam, na mnie już za małe, ale z kurtką będzie problem. Mam tylko puchową, ale ze wzmocnieniami ze skóry na łokciach. Pasi?

– Pasi.

Przyniósł z domu ciuchy i zacząłem się przebierać. Spodnie były za małe w sensie, że za ciasne, a nie, że za krótkie. Czyli na mnie były za długie, ale za to nie mogłem się zapiąć. Raz, że miały zepsuty rozporek, a dwa, że brzuch mi przeszkadzał…

– Poczekaj, pasek ci jakiś znajdę – mruknął Adam.

Kiedy on szukał paska, ja próbowałem podwinąć nogawki. Ale skóra była sztywna jak blacha, więc dałem radę tylko lekko ją pofalować. Dzięki paskowi portki nie zjeżdżały mi z tyłka, ale jednocześnie wielka klamra wbijała mi się w pępek.

Jak włożyłem na to wszystko kurtkę, mój przyjaciel parsknął śmiechem. Potem podał mi kask.

– To kask Maryśki, więc może trochę być w środku czuć…

– Czuć? Czym?

– Perfumami.

– Perfumy jakoś zniosę – uznałem. 

– Ruszajmy!

– A buty?

Spojrzałem z niejakim trudem – ze względu na kurtkę i ogólną puszystość ciała – na moje eleganckie mokasyny. Zupełnie nie pasowały do reszty stroju, ale bądźmy szczerzy: nic tu do siebie nie pasowało, więc machnąłem ręką. Lepiej nie będzie, a jakby mi Adam użyczył swoich butów w rozmiarze czterdzieści sześć, na pewno byłoby jeszcze śmieszniej.

No, jak na razie całkiem nieźle…

Wsiedliśmy na motor. To znaczy Adam musiał mnie podsadzić. Dobrze, że nie widziały tego nasze żony albo moje córki – bo śmichom-chichom nie byłoby końca. Wsadził mnie więc, sam usiadł z przodu i zawołał:

– Jadziem, panie Władku!

I pojechalim.

Na początku wolniutko, bo droga od jego domku do szosy asfaltowej jest wyboista, gruntowa i nieutwardzona. Trzęsło niemiłosiernie, ale siedziałem sobie wygodnie, z rękami dyndającymi po bokach, wnętrze kasku pachniało drogimi francuskimi perfumami. Bajka. 

Oczyma wyobraźni już widziałem siebie na takim ścigaczu, jak mknę pomiędzy stojącymi w korku autami. I na ten wyobrażony widok gęba mi się śmiała.

Dojechaliśmy do asfaltowej drogi wiodącej do miasta i prawie od razu radość mi przeszła

Adam wrzucił wyższy bieg, pojazdem szarpnęło, więc musiałem go złapać w pasie. Mało to męskie i dosyć niewygodne, bo nie byłem w stanie go objąć, więc tylko trzymałem za bioderka jak w jakimś balecie. Na dodatek pod kaskiem okulary zsunęły mi się na czubek nosa i za cholerę nie mogłem ich poprawić, bo nie powiedział mi, jak podnieść tę przeklętą szybkę. 

Chociaż może i lepiej, bo jakbym podniósł, to pęd powietrza wcisnąłby mi ten zamierający na ustach uśmiech wprost do gardła.

Po kolejnej fali upałów znów nastały chłodne dni tego lata. No i to zimno się w nas wczepiło. A dokładniej we mnie. Z racji niezbyt finezyjnej konstrukcji mojego prowizorycznego stroju do jazdy zimne powietrze wciskało mi się przez nogawki aż do gatek, dalej szło swobodnie pod koszulą aż do wnętrza kasku, ani trochę się nie ogrzewając, za to jeżąc mi resztki włosów i sprawiając hałas tak srogi, że własnych myśli nie słyszałem.

Kiedy Adam zatrzymał się na chwilę, żeby przepuścić pieszych na przejściu, skorzystałem z okazji i poprawiłem okulary, wsadzając paluch do wnętrza kasku od dołu. 

To był błąd, i to podwójny. Raz, że Adam, chcąc mi zapewne zaimponować, ruszył z wizgiem opon, więc nie zdążyłem wyjąć tego palucha i mi się wywichnął. 
Dwa, że po poprawieniu okularów widziałem wszystko znacznie lepiej. A właśnie wjechaliśmy do miasta…

Przez najbliższe dwadzieścia minut miałem wrażenie, że wszyscy wokół uparli się, żeby nas zabić. Rozjechać, staranować, zmiażdżyć, unicestwić. 
Wszyscy, z Adamem włącznie, który wciskał się między samochody, skręcał gwałtownie, dodawał gazu i hamował, robił uniki, gdy jakiś wóz wymuszał na nas pierwszeństwo, i prawdopodobnie świetnie się przy tym wszystkim bawił.

Ja wcale. Najbardziej przeraził mnie dostawczy bus marki Mercedes, który walił prosto na nas, a ja nie mogłem się uwolnić od myśli, że charakterystyczne kółko na jego masce to celownik myśliwca nakierowany prosto na nas. I że kierowcy tego busa uda się to, co nie udało się do tej pory innym, czyli że wreszcie nas ustrzeli.

Na szczęście i tym razem cudem uniknęliśmy śmierci, a gdy zauważyłem, że Adam obiera kurs na dom, odetchnąłem z ulgą. Dusiłem się już od tych francuskich perfum… Kiedy podjeżdżaliśmy pod dom, Dominik nagrał nas na komórce. Tłumaczył się potem, że był ciekaw, co tata wiezie na motorze, bo wyglądało z daleka jak ludzik Michelin. Złośliwiec.

– Spróbuj tylko wrzucić ten film na YouTube’a, to cię uduszę – ostrzegłem go.

– No coś ty, wujek, nigdy w życiu! – zastrzegł się szybko. Zbyt szybko, więc podejrzewałem, że już to zrobił. Te nowoczesne komórki mają wielkie możliwości, a dzieci umieją się nimi posługiwać zadziwiająco sprawnie.

– A jak ogólne wrażenia? – zapytała moja żona, krztusząc się ze śmiechu, ponieważ zanim zdążyłem zdjąć moją zbroję, ona już ten film sobie obejrzała dwa razy.

Prędzej sobie kupię wrotki!

– Niech mnie ręka boska broni, żebym kiedykolwiek w życiu miał jeszcze raz wsiąść na motor – oświadczyłem uroczyście. – Prędzej sobie kupię wrotki, frottową opaskę na włosy i będę piruety wykręcał na promenadzie w centrum miasta w rytm muzyki z boomboxa. Nigdy, nigdy, przenigdy! – zarzekałem się.

– Ale czemu? – zdziwił się Adam.

– Dzięki tej przejażdżce zrozumiałem, że to nie dla mnie – odparłem szczerze do bólu. – Nigdy jeszcze nie spotkałem tylu ludzi, którzy próbowali mnie zabić. Z tobą włącznie! – oskarżycielsko wskazałem na niego palcem.

– Przesadzasz – stwierdził ugodowo. 

– Dzisiaj sobota, ruch był tak niewielki, że nic się nie mogło stać.

– W takim razie kompletnie nie wyobrażam sobie naszej przejażdżki w piątek po południu, kiedy wszyscy wsiadają do samochodów i polują na motocyklistów – prychnąłem.

– No a co z twoją pasją i kryzysem wieku średniego? – dopytywała się moja żona.

– Przeszło mi. Na amen – zapewniłem. – Już po kryzysie.