Dojrzałość to także czas porażek. Ale dla mnie porażka nie jest klęską. Dobrze mieć jeden sukces i trzy porażki, bo wtedy trzyma się w życiu równowagę i szczęście człowieka nie znieczula, nie zobojętnia. Dojrzałość to dla mnie czas, kiedy mam odwagę powiedzieć „nie” i głośno mówić to, co my-ślę. I do niczego, co jest mi obce, nikt mnie nie przekona. Mogę stracić, ale nie będę żałował podjętej decyzji. Wreszcie mam w sobie czujnik, który sygnalizuje, co jest w życiu ważne. Nie ścigam się z młodością – z nią nikt nie wygra.

Lubię swój wiek. Patrząc w lustro, widzę w nim twarz przyjaciela. Z uśmiechem akceptuję swoje wady, popełnione błędy. Nie mam poczucia, że po pięćdziesiątce na coś jest za późno. Nie podzielam też obaw, że czegoś nie wypada, bo z reguły... już dawno tego nie robię. Źle się czuję w podartych dżinsach, nie będę też nosił kity siwych włosów. Coraz bardziej lubię siebie w garniturach i białych koszulach. Moja dojrzałość polega na tym, że nie boję się jutra. Nie czuję lęku: jeśli coś się nie uda albo skończy, to nie dam sobie rady. Umiem zaczynać od zera, budować nowy dom, związek. Chociaż się potknę, potrafię wstać i zawsze znajdę drogę do domu. Mam w sobie siłę i energię. Bo dojrzałość to nie jest stan spoczynku! Na każdym etapie życia trzeba dużo wymagać od siebie. Odpoczynek zostawiam „na potem”. Jeszcze sobie poleżę, a teraz ostatnią rzeczą, o którą można mnie posądzić, jest lenistwo.

Wciąż mam wiele marzeń. Tak jak kiedyś, gdy byłem dzieckiem i marzyłem, żeby wyrwać się z rodzinnej miejscowości. I się udało. To moje „pięćdziesiąt plus” niesie też poczucie równowagi. Ocean ciszy i spokoju. Kiedyś była potrzeba adrenaliny. Szybka jazda samochodem? Super! Z wiekiem poszerza się wyobraźnia. Auto mam szybkie, ale mam też luksus niekorzystania z pełnej mocy. Nie muszę już się ścigać.