Zapada chłodna, bezwietrzna noc. Statek zmienia kurs na południowo-wschodni i wchodzimy do fiordu. Księżyc srebrzy śnieżne andyjskie szczyty w oddali, Krzyż Południa jarzy się w górze.
Powierzchnia wody bez jednej zmarszczki, jak odlana ze srebra, z seledynowymi odblaskami. Z siwym kapitanem o słowiańsko niebieskich oczach gadam na mostku przez pół nocy. Jego ojciec zawędrował tu po wojnie znad Adriatyku, z Dalmacji, i już nigdy nie wyjechał.

- Dopiero na lodowcach zobaczy pan, jak piękny może być świat - mówi kapitan, wysączając resztkę koniaku z mojej piersiówki, która nie po raz pierwszy okazała się dobrym towarzyszem podróży.
Pewnie trochę i jej zawdzięczam opowieści kapitana, przywołanie legendy Ziemi Ognistej. Od 400 lat po fiordach i rzekach Patagonii pływa, nie mogąc znaleźć wyjścia na pełne morze, czarny statek korsarzy "Cacafuego". Załoga jest skazana na wieczne błądzenie, ponieważ zamordowała kolejno dwóch swoich kapitanów. Czasami rybacy łowiący wciąż z tradycyjnych, smołowanych na czarno łodzi z jednym masztem, spotykają nocą statek-widmo pod pełnymi żaglami.