To moi rodzice mieli ambicje, nie ja. Nie pasowałam do nich. Każdego roku w listopadzie przyjeżdżałam na grób swoich dziadków. Wolałam drugi dzień świąt, Zaduszki, bo na cmentarzu było już spokojniej, ciszej i nie tak tłoczno jak we Wszystkich Świętych. Od dawna nikt oprócz mnie chyba nie odwiedzał tego grobu, czasem zastawałam najwyżej jakiś mały, skromny znicz, który stawiała pewnie któraś z sąsiadek.

Matka, odkąd po rozwodzie z ojcem wyjechała do nowego partnera za ocean, nigdy nie odwiedziła Polski. Miała żal do dziadka, że swój stary dom zapisał w całości mnie, swojej wnuczce, dodatkowo zaznaczając, że nie wolno mi go sprzedać, dopóki nie skończę trzydziestu lat. Ja zresztą wcale nie chciałam go sprzedawać. Zbyt wiele dobrych wspomnień stamtąd miałam.

Z rodzicami czułam się samotna

Mieszkałam u dziadków do siódmego roku życia i był to najszczęśliwszy, najwspanialszy czas. Kiedy musiałam iść do szkoły, rodzice zabrali mnie do Warszawy. Do dziś pamiętam, jak płakałam, nie chciałam rozstawać się z babcią i dziadkiem, z ukochanymi zwierzakami, a także z Maćkiem i Elą, mieszkającymi po sąsiedzku.

– Mogłabyś ją jeszcze jakiś czas zostawić, wysłalibyśmy ją do szkoły tutaj – słyszałam, jak babcia rozmawiała z mamą, ale jej głos nie brzmiał przekonująco.

– Przestań wymyślać, mamo, Michalina pójdzie do renomowanej prywatnej szkoły w Warszawie. Cóż może jej zapewnić wiejska szkółka?

– Ty chodziłaś do tej wiejskiej szkółki.

– Dlatego wiem, jak to wygląda – denerwowała się mama. – Gdybym nie wyjechała do liceum, do ciotki Basi, byłabym dziś pewnie sprzedawczynią w sklepie. Dobrze pamiętam, jak było mi ciężko po wiejskiej podstawówce.

Zobacz także:

– Chyba trochę przesadzasz, kochana. Michasia jest jeszcze mała.

– Nie przesadzam, mamo. Dzisiaj są takie czasy, że od małego trzeba się uczyć języków, informatyki. Chcę Michalinę zapisać do szkoły muzycznej.

– Dobrze już, dobrze – przerwała jej babcia. – I tak zrobisz, jak zechcesz.

Nie wiem, czy jeszcze później o tym rozmawiały, w każdym razie wyjechałam z rodzicami i nagle wszystko się dla mnie zmieniło. Odtąd opiekowała się mną pani Stasia, bardzo sympatyczna i dobra kobieta. Ale choć bardzo się starała, nie potrafiła zastąpić mi ukochanej babci Zuzi. Nikt nie potrafił jej zastąpić.

Mój tata był lekarzem, bardzo dobrym. Zawsze miałam wrażenie, że mieszkał raczej w szpitalu, a nie z nami – wiecznie miał jakieś operacje, dyżury, poza tym prowadził jeszcze prywatną praktykę. Rzadko go widywałam. Rodzina chyba niespecjalnie go interesowała. Mama była muzykiem. Też ciągle wyjeżdżała na koncerty, występy. Kiedy była w domu, zamykała się w swoim pokoju i grała, grała, grała.

Byłam bardzo samotnym dzieckiem, mało związanym z rodzicami. Niezbyt pewna siebie, ani ładna, ani szczególnie uzdolniona, ot przeciętna dziewczynka. Nie pasowałam do swoich mądrych i wykształconych rodziców. To oni mieli ambicje, nie ja. Do szkoły muzycznej, do której zapisała mnie mama, nie chciałam chodzić. Nie umiałam grać na skrzypcach, które wybrała mama, nie lubiłam ćwiczyć, chyba po prostu nie miałam talentu. W końcu nauczycielka powiedziała mamie, że skrzypce są dla mnie za trudne.

– Michalina chyba nie jest szczególnie uzdolniona – sugerowała delikatnie. – Może powinna pani zmienić córce instrument na łatwiejszy.

Mama jednak nie chciała ustąpić. Męczyłam się, bo inaczej tego nazwać nie potrafię, kilka lat, aż w końcu mama machnęła na mnie rękę.

– Nic z ciebie nie będzie. Nie chcesz grać, to nie.

Było mi przykro, że „nic ze mnie nie będzie”, ale odetchnęłam z ulgą, że nie muszę chodzić do znienawidzonej szkoły i ćwiczyć na znienawidzonych skrzypcach. Wakacje po pierwszej klasie spędziłam jeszcze u dziadków, ale kiedy znowu zareagowałam rozpaczą, gdy przyszła pora powrotu do miasta, rodzice powiedzieli dość. Od tamtej pory bywałam u dziadków sporadycznie. Zawsze jednak było to moje ukochane miejsce. 

Niestety, babcia zmarła, gdy miałam czternaście lat, a dziadek dwa lata później. Po kilku latach rodzice się rozwiedli. Mama wyjechała do Stanów Zjednoczonych, a tata szybko ożenił się ponownie. Studiowałam już wtedy w Gdańsku i tam mieszkałam. Z nową żoną ojca nie potrafiłam się porozumieć, mimo że była ode mnie niewiele starsza. A może właśnie dlatego. Nawet przyjście na świat mojego przyrodniego brata nic nie zmieniło. Od dziecka czułam się po prostu niekochana i nierozumiana.

Coraz rzadziej przyjeżdżałam do rodzinnego domu, który właściwie od dawna nie był już mój. Marzyło mi się, że kiedyś wyremontuję dom dziadków i zamieszkam na wsi. Wymagałoby to jednak sporo pracy i jeszcze więcej pieniędzy. Po śmierci dziadków dom kilka lat stał pusty, rodzice się nim nie interesowali. Był stary, drewniany, zaczęłam się martwić, że w końcu się rozsypie, bo, jak wiadomo, niezamieszkany i nieogrzewany dom niszczeje.

Kiedy więc pojawiła się propozycja wynajmu, zgodziłam się od razu. Sąsiadka babci zadzwoniła do mnie i zaczęła tłumaczyć, że wnuk się ożenił, z teściami się nie dogaduje, a tu dziecko w drodze, czy nie chciałabym wynająć. Pewnie, że chciałam. Od tej pory domek był zadbany, w ogrodzie kwitły kwiaty. Młodzi napomykali, że za kilka lat chcieliby go ode mnie kupić, ale twardo powtarzałam, że nie jest do sprzedania.

A może zostanę tu jeszcze jeden dzień?

Na każde Zaduszki przyjeżdżałam odwiedzić grób dziadków, myłam pomnik, zapalałam światełka, stawiałam kwiaty. Dziś ze zdumieniem patrzyłam na równo ustawione, cztery świecące znicze. W rogu stała również doniczka z żółtą chryzantemą, taką, jakie najbardziej lubiła babcia Zuzanna. „Kto mógł tu być?”. Rozejrzałam się dookoła, ale tylko przy jednym grobie stała starsza pani. Nie zwracała na mnie uwagi.

„Czyżby to mama przyjechała?” – zadałam sobie pytanie i odpowiedziałam na nie natychmiast: „Nie, to niemożliwe. Przecież dałaby mi znać, że jest. Mimo wszystkich naszych nieporozumień zadzwoniłaby do mnie”. Zapaliłam swoje znicze i usiadłam na ławeczce. „A gdybym tak została do jutra?” – zastanowiłam się. „Może jeśli przyjdę tu rano, to spotkam tego kogoś, kto zapalił lampki i postawił kwiaty? Niedaleko przy trasie powstał niedawno motel, mogłabym się tam zatrzymać”.

– Dzień dobry – dźwięk obcego głosu poderwał mnie na równe nogi. 

Na cmentarzu zrobiło się już pusto, powoli zapadał zmrok. Poczułam się niepewnie w towarzystwie obcego mężczyzny. Nie wyglądał jednak na takiego, który chciałby na mnie napaść.

– Widzę, że zupełnie mnie nie poznajesz – stwierdził spokojnie.

– A powinnam? 

Nikogo mi nie przypominał. Wysoki, przystojny blondyn. Ubrany na sportowo, choć widać było, że w drogie rzeczy.

– Ja bym cię zawsze poznał – uśmiechnął się. – Nic się nie zmieniłaś.

Przyglądałam się uważnie stojącemu przede mną mężczyźnie, ale mimo najszczerszych chęci nie mogłam odgadnąć, kim jest.

– Witaj, Michalino – wyciągnął do mnie rękę. – Nie pamiętasz już, jak biegaliśmy boso za latawcem po łące? Jak pogryzły nas osy? A jak przebiłaś nogę na gwoździu i niosłem cię do domu?

W miarę, jak mówił, na mojej twarzy pojawiał się coraz szerszy uśmiech.

– Niemożliwe… – wyszeptałam. – Maciek, to naprawdę ty?

Kiwał głową, uśmiechając się lekko, a ja miałam ochotę rzucić mu się na szyję. Teraz już go poznałam, właśnie po tym uśmiechu, który się nie zmienił. Mimo wszystko w głębi serca zastanawiałam się, jak to możliwe, żeby ten przystojny, elegancki mężczyzna i mój piegowaty, wiecznie umorusany przyjaciel z dzieciństwa to była ta sama osoba?

– Podobno wyjechałeś za granicę? – wyszeptałam. – Spotkałam kilka lat temu Elę, mówiła, że mieszkasz w Szwecji.

– Tak, długo mieszkałem w Szwecji – odparł. – Ale teraz wróciłem. I chyba już tu zostanę – dodał po chwili.

– To ty zapaliłeś? – zapytałam wskazując na błyskające płomyki zniczy.

– Pewnie, że ja – roześmiał się. – Przyniosłem też kwiaty, pamiętałem, że twoja babcia lubiła żółte chryzantemy.

Nagle, zupełnie niespodziewanie chwycił mnie za rękę.

– Chodź, zapraszam cię na kolację.

– Ale…

– Zgódź się, proszę. Mamy sobie mnóstwo rzeczy do opowiedzenia, ale przecież nie tutaj.

Pół godziny później siedzieliśmy przy kolacji w niedalekim motelu, w którym wcześniej planowałam nocować. Początkowo rozmowa nam się nie kleiła, dzieliliśmy się jakimiś półsłówkami, wrażeniami. Trudno się zresztą dziwić, nie widzieliśmy się kilkanaście lat, nie znaliśmy się jako dorośli ludzie.

Dopiero później, kiedy Maciej prowadząc mnie za rękę i właściwie nie pytając o zdanie, zamówił pokój na górze (do dziś nie wiem, dlaczego nie protestowałam), skrępowanie minęło. Do świtu siedzieliśmy na podłodze, popijając szampana, opowiadaliśmy sobie nawzajem swoje życie.

Zawsze się lubiliśmy, nic się nie zmieniło!

Po raz pierwszy opowiedziałam komuś o tym, jak bardzo czułam się samotna i zagubiona, kiedy rodzice zabrali mnie ze wsi, o tym, jak tęskniłam za dziadkami i wszystkim, co tam zostawiłam, i o tym, że nikt nie chciał, czy też nie potrafił, mnie wtedy zrozumieć. Opowiadałam, jaka byłam nieszczęśliwa po śmierci dziadków i jak wyjechałam do Gdańska na studia, żeby być jak najdalej do domu, w którym nigdy nie było rodziny w tym prawdziwym tego słowa znaczeniu.

– Wiesz, długo śniły mi się w nocy psy dziadków i ten rudy kot twojej mamy. I jeszcze ten domek, który zbudowałeś dla nas na dębie.

– Moja mama miała rudego kota? – zdziwił się.

– Jak możesz nie pamiętać?

– Może dlatego, że mnie nie śniły się koty, tylko ty.

– Przestań! Byliśmy wtedy dziećmi.

– Byliśmy – przytaknął. – Ale bardzo za tobą tęskniłem, kiedy wyjechałaś. Czym się zajmujesz w Gdańsku? – nagle zmienił temat.

– Pracuję w przedszkolu.

Patrzył na mnie z niedowierzaniem, przez chwilę miałam wrażenie, że się roześmieje, ale nic takiego się nie stało. Padło za to następne pytanie:

– Lubisz swoją pracę?

– Bardzo lubię. A ty, czym się zajmujesz?

– Masz męża? – zapytał, zamiast odpowiedzieć.

Pokręciłam głową.

– Nie. Jestem tak zwaną starą panną. Byłam w kilku związkach, ale chyba… – zająknęłam się – chyba nie potrafię, jakoś nie wyszło.

Otworzył usta, jakby chciał jeszcze o coś zapytać, ale nie pozwoliłam.

– Dosyć o mnie, teraz ty, nie migaj się.

Z niedowierzaniem słuchałam, jak Maciek opowiadał, że poszedł na studia do Warszawy, bo był przekonany, że ja tam będę studiować.

– Tak bardzo chciałem cię spotkać, nie potrafiłem o tobie zapomnieć. Kochałem się w tobie już wtedy, kiedy miałaś siedem lat, rozczochrane włosy i wiecznie poobijane kolana.

Niestety nie spotkał mnie w Warszawie, bo mnie tam nie było. Na czwartym roku studiów wyjechał na wymianę do Szwecji, bardzo mu się tam spodobało, zawarł pewne znajomości, a nawet przyjaźnie i po obronie pracy magisterskiej wyjechał na stałe. Razem z przyjacielem założyli firmę informatyczną, pisali programy, gry komputerowe, rozwijali się i coraz lepiej im się wiodło.

– Rok temu rozpadło się moje małżeństwo. Okazało się, że przyjaciel był moim wspólnikiem nie tylko od firmy, ale również od żony – rozłożył ręce w pełnym bezradności geście.

– Współczuję – wyszeptałam, ale nie zareagował.

– Postanowiłem wrócić do Polski – dokończył spokojnie. – Już się ogarnąłem, po prostu będę musiał zacząć od początku. Zastanawiałem się tylko gdzie…? A teraz myślę, że może w Gdańsku?

Dziś od opisanego spotkania minęły dwa lata. Bardzo powoli poznawaliśmy się z Maćkiem od nowa, każde z nas miało przecież własne przyzwyczajenia, nawyki, ulubione potrawy, a także sprawy i rzeczy, których nie znosi.

Od roku jesteśmy już małżeństwem, a za pięć miesięcy przyjdzie na świat nasze dziecko. Co roku odwiedzamy w listopadzie grób moich dziadków, z tym że teraz zatrzymujemy się u rodziców Maćka. Latem mamy w planach zacząć remont starego domu moich dziadków, oboje bardzo chcemy mieć tu swoje letnisko. Moi lokatorzy nie ukrywali rozczarowania, ale ja przecież nigdy nie obiecywałam, że sprzedam im dom.