Wyczekiwałem podekscytowany narodzin syna. Oboje z żoną bardzo chcieliśmy, żeby już przyszedł na świat, żeby już się wszystko zaczęło. Byliśmy gotowi na miesiąc przed planowanym terminem porodu. Pokój pomalowany i urządzony, ubranka i kosmetyki kupione, torba do szpitala spakowana. 

Krystian urodził się trzy dni przed wyznaczoną przez lekarza datą. To miał być początek bajki, najwspanialszej przygody, a zamiast tego zaczął się prawdziwy koszmar. Już w szpitalu okazało się, że mały ma poważne problemy z serduszkiem. Najpierw był niepokój związany z poważnymi minami lekarzy i diagnostyką, której go poddali, a potem ta rozmowa. Najstraszniejsza w moim życiu. 

Kiedy wymienił kwotę, myśleliśmy, że żartuje 

Doktor kilka razy musiał powtarzać nam diagnozę, tłumaczyć, z czym mamy do czynienia. Dlaczego nasz syn jest bardzo poważnie chory. To, co powiedział, było przerażające. Krystian miał ciężką wadę serca. 

Kolejne dni przynosiły następne fatalne informacje. Lekarze w szpitalu załamywali ręce, a my pogrążaliśmy się w coraz większej rozpaczy. W końcu kardiolog przedstawił sprawę bardzo jasno. Powiedział, że naszego syna można uratować, ale musimy go zabrać do Stanów Zjednoczonych.

– Tylko tam przeprowadza się takie operacje – poinformował nas. – Wskażę państwu szpital, powiem jak się skontaktować z personelem, przekażę dokumentację medyczną. Jedynym problemem są pieniądze. Wyjazd i sama operacja są niezwykle kosztowne. 

Kiedy wymienił kwotę, myśleliśmy, że żartuje. Chodziło o milion złotych!

– Panie doktorze… – jęknęła żona. – Ale my nie mamy takich pieniędzy i nigdy nie będziemy mieli. Skąd mamy je wziąć? Napaść na bank?

Zobacz także:

– Proszę państwa. W dzisiejszych czasach jest dużo ludzi, którzy chętnie pomagają potrzebującym. Osoby prywatne, firmy… – pocieszał nas. – Są też fundacje, które wiedzą, jak zbierać takie sumy. Mamy jeszcze czas, dam wam kontakt do jednej z takich organizacji. Musicie spróbować.

Dostaliśmy od niego adres, pod którym mieliśmy szukać pomocy. Przywitali nas tam bardzo serdeczni ludzie i od razu nakreślili plan działania. Internet, lokalne radio, poczta pantoflowa, akcje uliczne. Od razu też zabraliśmy się do roboty, żeby zebrać tę astronomiczną kwotę. Żona wzięła w pracy urlop bezpłatny, a i ja wybrałem wszystkie dni wolne, żeby rozkręcić akcję zbiórki pieniędzy.

Odzew był zdumiewający. Okazało się, że przy fundacji pracuje duża grupa wolontariuszy, że ludzie w organizacji mają wiele cennych kontaktów. Nasze konto zaczęło się więc stopniowo zapełniać pieniędzmi. Przez trzy tygodnie uzbieraliśmy nieco ponad pięćset tysięcy złotych i wstąpiła w nas wielka nadzieja. Niestety, po tym czasie wyczerpały się metody na promocję akcji i wpływy znacznie się zmniejszyły. Utknęliśmy w miejscu, a brakowało nam jeszcze grubo ponad trzysta tysięcy złotych.

Znów stres, znów niepewność, tracenie nadziei, walka… Trudna i wyczerpująca, bo jej efekty były mizerne. Nasza szansa na wyjazd do USA malała z dnia na dzień. Byliśmy bliscy kolejnego załamania, gdy przyszła szokująca wiadomość.

Dokładnie pamiętam ten dzień, ten telefon. Telefon, który zmienił wszystko. Zadzwoniła do nas szefowa fundacji koordynującej zbiórkę i powiedziała:

– Nie uwierzycie!

– Co się stało?

– Jeden człowiek wpłacił resztę kwoty! Mamy cały milion!

– Naprawdę?! Ktoś wpłacił trzysta tysięcy?! – to było zdumiewające.

– No, mówiłam, że nie uwierzycie. Ale to prawda. Mamy pieniądze. Lecicie do Stanów. I to już, zaraz. Macie dwa dni na spakowanie się.

Nie wiedzieliśmy, co nas tam czeka, jak to wszystko będzie wyglądało. I mimo tego, że zbieraliśmy pieniądze na tę operację, dopiero teraz uświadomiliśmy sobie, że naprawdę tam lecimy.

Musiałem go odszukać i podziękować

Wyprawa do USA była przejmującą przygodą. Nerwy, strach, napięcie, nadzieja i na samym końcu niewyobrażalna radość. Wszystko się udało. Tamtejsi lekarze uratowali naszego syna. Operacja się powiodła i zapewniono nas, że wszystko będzie dobrze. Nie mogliśmy jednak od razu wrócić do domu. Najpierw mały leżał w szpitalu, a potem przechodził rehabilitację. Ze Stanów do Polski wróciliśmy dopiero po trzech miesiącach. Ale wróciliśmy – w trójkę. W końcu szczęśliwi. Nareszcie mogliśmy nacieszyć się spokojnym, pełnym nadziei na przyszłość rodzicielstwem.

Cały nasz strach i stres wydawał się już tylko złym snem. Zaczęliśmy nowe życie. Mnie jednak nie dawała spokoju jedna sprawa. Ciągle myślałem o tej ostatniej darowiźnie. O człowieku, który wpłacił na nasze konto trzysta tysięcy złotych. Bardzo chciałem mu podziękować. Przecież ta osoba uratowała życie naszego syna. Postanowiłem ją odnaleźć.

Niestety, w fundacji nie mogli przekazać nam żadnego namiaru na tego człowieka ze względu na ochronę danych osobowych. To był duży problem i pewnie nie udałoby mi się samemu go znaleźć, gdyby nie przypadek. Jakieś dwa tygodnie po naszym powrocie do domu, mój znajomy wspomniał, że jeszcze w czasie trwania zbiórki, jeden z jego kolegów rozmawiał o nas ze swoim szefem. No i ten bogaty człowiek był bardzo zainteresowany naszą sprawą. 

Wrzuciłem w internet nazwę tej firmy i dowiedziałem się, kto jest jej właścicielem. A właściwie był, bo człowiek ten całkiem niedawno zmarł. Znalazłem jego nekrolog. Siedziałem przed komputerem, wpatrywałem się w informacje o jego odejściu i miałem mieszane uczucia. Coś mi podpowiadało, że to właśnie nasz wybawca. 

Nic nie powiedziałem o moim odkryciu żonie. Ona i tak miała już dość emocji związanych z tą sprawą. Ale sam postanowiłem doprowadzić ją do końca i podziękować przynajmniej rodzinie tego darczyńcy, jeśli byłaby taka okazja. Kolejnego dnia wybrałem się więc do firmy, którą prowadził ten mężczyzna. To była duża hurtownia części samochodowych.

Nie mogłem już z nim porozmawiać

Wszedłem do środka, serce waliło mi jak młotem. Przecież nawet nie wiedziałem, czy ktoś rzeczywiście nam tu pomógł. Ale co miałem do stracenia? Nic. Zebrałem się więc w sobie i podszedłem do kas. 

Siedziało tam trzech facetów. Zapytałem, czy mogę rozmawiać z kimś z szefostwa. Powiedziałem wprost, że jestem ojcem dziecka, które zostało uratowane dzięki pieniądzom przekazanym przez bogatego darczyńcę, i mam podejrzenie, że chodzi o ich szefa. Spojrzeli po sobie znacząco i jeden z mężczyzn wyszedł na zaplecze. Po minucie wrócił z jakąś kobietą. Była w moim wieku, miała miłą twarz. Spojrzałem na nią nerwowo, a ona uśmiechnęła się do mnie smutno.

– To pan? Pan z chorym na serce synkiem? – spytała.

– Tak, to ja – potwierdziłem.

– Proszę ze mną.

Poszliśmy na zaplecze do jej biura. Zamknęła za sobą drzwi, usiadła za biurkiem i poprosiła, żebym ja też usiadł. Potem zapytała.

– Jak synek? Jak Krystian?

– Bardzo dobrze. Będzie się cieszył normalnym życiem – odparłem.

– To cudownie. Brata ucieszyłaby ta wiadomość – pokiwała głową.

– Przyszedłem, żeby podziękować. Państwa darowizna uratowała mu życie – powiedziałem.

– To nie nasza darowizna, tylko brata. On zdecydował się przekazać panu całe swoje oszczędności – powiedziała kobieta. – Proszę mi wierzyć, w naszej rodzinie było parę osób, które nie mogły tego zrozumieć. Nawet się wściekły, a po jego śmierci nawet przybyło niezadowolonych. Kilka osób liczyło na spory spadek.

– Ale co się stało? Brat był chory?

– Owszem – westchnęła. – Ciężko chorował. A właściwie chorowała jego dusza. Mnie tylko dziwi, że to właśnie wam przekazał te pieniądze. Zrobił to na krótko przed śmiercią. Zrobił to dlatego, że tak bardzo wam zależało, że tak bardzo chcieliście uratować syna. Mieliście to, czego jemu zabrakło. Wolę walki, wolę życia… – zawiesiła głos na chwilę, a ja patrzyłem, jak stara się powstrzymać łzy. – No i taka to historia. Przykro mi, bo pewnie chciałby pan usłyszeć coś weselszego… 

Długo już nie rozmawialiśmy, bo chyba oboje nie wiedzieliśmy, co więcej powiedzieć. Poprosiłem ją tylko, żeby zdradziła mi, gdzie znajduje się grób jej brata. Odwiedzamy go regularnie, choć nie wyznałem rodzinie całej prawdy o tym człowieku. Tylko ja żyję ze świadomością, że nasze szczęście zawdzięczamy człowiekowi, który sam był nieszczęśliwy.