Pamiętam ten dzień, gdy po raz pierwszy zobaczyłam w telewizji Nowy Jork. Miałam wtedy dziesięć lat i mieszkałam w małym miasteczku, które było całym moim światem. Nawet mi się nie śniło, że są takie skupiska ludzi i tak monumentalne budowle. Różnorodne stroje mieszkańców, tłumy na ulicach, szklane drapacze chmur! To wszystko zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Natychmiast oznajmiłam więc mamie, że gdy dorosnę, zamieszkam w Nowym Jorku. 

Cóż… Jeszcze na studiach liczyłam po cichu na to, że może kiedyś uda mi się spełnić to marzenie. Wielu ludzi uciekało od szarości socjalizmu i zostawiało za sobą wszystko, by rzucić się w wir przygody i zażyć blichtru wielkiego miasta. Ja nie miałam jednak tyle odwagi. Poza tym zaczęłam doceniać zalety stabilnego życia w moim mieście. Miałam tu rodzinę, przyjaciół i pracę. Tu też poznałam miłość mojego życia – Adama! Wyszłam za mąż i zapragnęłam mieć dzieci. 

Kiedy urodziłam synka i córkę, czułam, że wszystkie klocki układanki są już na swoim miejscu. Mieliśmy, rzecz jasna, różne problemy – a to zdrowotne, a to finansowe albo jakieś stresy związane z pracą. Normalne życie. Jednak w tamtym czasie to właśnie było moje szczęście i spełnienie marzeń. Kogo obchodził Nowy Jork, kiedy trzeba było pomóc dzieciom w odrabianiu lekcji, wyprasować ubrania i zrobić zakupy. 

Kiedy dzieciaki dorosły i wyprowadziły się z domu, poczuliśmy z mężem pewną ulgę finansową. Dzielenie dwóch pensji na dwoje, a nie na czworo, to niebagatelna różnica!

– Adaś, a może byśmy tak na dwudziestą piątą rocznicę ślubu zrobili coś wyjątkowego, co? – zagadnęłam męża któregoś wieczoru.

– Co? Nowy Jork?– uśmiechnął się, a ja spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Pamiętał? Po tylu latach! Nie mogłam uwierzyć.

Wszystko układało się wspaniale. Do czasu…

Nasi przyjaciele, którzy wzięli ślub w tym samym roku co my, słuchali z zachwytem, gdy opowiadaliśmy im o naszym pomyśle.

Zobacz także:

– Może też polecicie!?– zaproponowałam spontanicznie. 

Krystyna popatrzyła na mnie z zachwytem, ale po chwili machnęła ręką, twierdząc, że nie stać ich na takie rarytasy. Doskonale ją rozumiałam. Dla nas to także był spory wydatek! Syn obiecał, że poszuka jakiejś dobrej oferty przez internet, ale wszystkie, które mi podsyłał, były tak drogie, że zaczęłam już wątpić, czy ta podróż dojdzie do skutku. Nie przypuszczałam, że wycieczka może tyle kosztować.

– Anka korzystała z jakiegoś czeskiego biura, kiedy jechała do Turcji i Hiszpanii – przypomniał mi. – Mówiła, że było tanie i była zachwycona wycieczkami. 

Faktycznie. Córka opowiadała w samych superlatywach o swoich wyjazdach. Że też sama o tym nie pomyślałam! Zadzwoniłam do Ani i zapytałam o namiary na biuro.

– Mam tylko numer telefonu – odparła moja córka. 

– Nie mają strony internetowej? Co to za biuro? – zdziwiłam się. 

Wydawało mi się, że w dwudziestym pierwszym wieku każda firma ma swoją witrynę. Wzięłam numer i zadzwoniłam. Odebrała jakaś babka, która ku mojej radości mówiła po polsku. Poinformowała mnie, że właśnie zbiera grupę chętnych na wyjazd do Nowego Jorku. Kiedy powiedziała, ile będzie kosztował, poczułam ulgę. Cena była nieporównywalnie niższa od tych z polskich biur! „Ale z nas zdzierają! Cwaniaki!” – pomyślałam oburzona.  

Natychmiast zadzwoniłam do Krysi i powiedziałam jej, jaką znalazłam ofertę. Zaraziłam ją entuzjazmem i namawiałam na wyprawę. Kiedy narzekała na brak funduszy, powiedziałam, że warto wziąć pożyczkę, bo drugi raz taka okazja może się nie trafić.

– W takim razie pogadam z Wojtkiem i dam ci znać – odpowiedziała.

Byłam podekscytowana. Oczywiście trochę bałam się, czy ta oferta nie jest jakąś podpuchą, ale w końcu Ania jeździła z tym biurem już wcześniej i wszystko było okej. Uznałam, że nie ma co się martwić na zapas. Po kilku dniach zadzwoniłam do biura i oznajmiłam, że zgłaszam cztery osoby.

– Czy mogę rozłożyć opłatę na raty? – zapytałam z nadzieją.

– Nie ma problemu – odparła organizatorka. 

Świetnie! Biuro wydawało się godne zaufania. To nic, że miało siedzibę za granicą. Córka mówiła, że na obydwu wycieczkach, na których była, mieli polskiego przewodnika. Autokar za każdym razem zabierał ich z naszego miasta, nie trzeba było nigdzie dojeżdżać. 

Wpłaciłam pieniądze na wskazane przez przedstawiciela firmy konto i zaczęłam odliczanie dni do wyjazdu. „Pierwszy raz polecimy samolotem!”– myślałam podekscytowana. Wprost nie mogłam się już doczekać, kiedy będę spacerować nowojorskimi ulicami. Dzieci śmiały się, że rozmowa ze mną zaczyna się i kończy na Nowym Jorku. „Obyś tylko nie zapomniała polskiego przez te dwa tygodnie” – naigrywał się syn. 

Po kilku tygodniach niespodziewanie zadzwoniła do mnie właścicielka biura z prośbą o wcześniejszą wpłatę drugiej raty, bo okazało się, że musi już teraz dokonać rezerwacji w hotelach, żeby nie było później z nimi problemu. Wpłata miała być natychmiastowa. Że też wtedy nie zaświeciła mi się w głowie czerwona lampka!  

Straciłam pieniądze, ale nie przyjaciół

Gdy następnego dnia oglądałam wiadomości w telewizji, omal nie zemdlałam. Podawali informację o plajcie czeskiego biura podróży. Naszego biura! Natychmiast tam zadzwoniłam. Niestety. Usłyszałam tylko czeską, automatyczną sekretarkę. Nagrałam kilka wiadomości, choć wiedziałam, że to bezcelowe. W mediach huczało! Wkrótce dowiedziałam się, że w naszym kraju są tysiące oszukanych osób. Otrzymałam telefon od jakiegoś człowieka, który poinformował mnie, że poszkodowani wynajęli adwokata. Zgodziłam się dołączyć do pozwu zbiorowego, sądząc, że taki przekręt na masową skalę nie może ujść na sucho. 

Okazało się, że biuro działało na zasadzie piramidy – chętni na wycieczki wpłacali pieniądze, z których realizowane były wyjazdy bieżące, aż doszło do niewypłacalności. Przedstawiciel biura poinformował nas na jedynym zorganizowanym spotkaniu, że zwrotów nie będzie, bo są niewypłacalni. I że bardzo mu przykro. Ludzie byli podenerwowani, zawrzało. Najgorzej miały osoby, które już wypoczywały za granicą. Musiały natychmiast wracać do kraju na własny koszt. Miałam świadomość, że część osób wpadła w większe kłopoty niż ja, ale nie umniejszało to mojego poczucia krzywdy. 

Najbardziej wstydziłam się, że wciągnęłam w to przyjaciół. „Co mi strzeliło do głowy, żeby ich tak namawiać? Jak ja im spojrzę w oczy? Przecież wpadli przeze mnie w długi” – zamartwiałam się. Po rozmowie z mężem zdecydowaliśmy, że zwrócimy im pieniądze. 

– To nie wasza wina – oznajmili jednak zgodnie Krysia i Wojtek. – Nie weźmiemy od was ani złotówki.

Czy kiedyś uda nam się odzyskać stracone pieniądze? Wątpię. Prokuratura prowadzi, co prawda, postępowanie, ale musi przesłuchać wszystkich pokrzywdzonych, co może potrwać kilka lat. Oprócz dwunastu tysięcy złotych, straciłam też szansę na zrealizowanie podróży marzeń, bo teraz muszę spłacać raty pożyczki. Pociesza mnie tylko to, że nie straciłam przyjaciół. Pieniądze to nie wszystko, są w życiu ważniejsze rzeczy.