Podróżuję z gwiazdami: aktorkami, piosenkarkami. Chyba dlatego gwiazdy, te na niebie, też mi sprzyjają – uśmiecha się Margo Węgierek, absolwentka ASP, wizażystka i stylistka fryzur, filigranowa blondynka. Mistrzyni Polski i Europy w Makijażu przygotowuje modelki do sesji modowych, maluje aktorki i piosenkarki, zanim staną przed obiektywem fotografa. Margo żyje na walizkach, bo  sesje dla prasy i agencji reklamowych odbywają się w odległych zakątkach świata. Z podróży przywozi tkaniny, posążki Buddy, bibeloty, które w jej warszawskim apartamencie wprowadzają nutę egzotyki. – Dwa i pół roku temu z zawodowej podróży przywiozłam najcenniejsze trofeum. Miłość.

Moje przebudzenie

– Szczęście? Miałam w pracy, ale prywatnie: katastrofa. Zakochiwałam się w artystach, wrażliwcach. Dla jednych byłam za silna, co wpędzało ich w kompleksy. „Zawsze będziesz ode mnie lepsza”, słyszałam. Chodziło o to, że za dobrze zarabiam, mam własne mieszkanie, pozycję w branży – tłumaczy Margo. – Inni zaś podcinali mi skrzydła. Bezustannie krytykowali: a to za głośno mówię, głupio się uśmiecham, po co tak gestykuluję? Wychodziłam z tych związków poraniona, stłamszona – przyznaje. – Tak bardzo mi się nie udawały, jakby ktoś mi mówił: „Margo, musisz jeszcze poczekać”. Łatwo powiedzieć. Trzydziestka na karku, zegar biologiczny tyka, rodzice ponaglają: „Czas rodzić dzieci!” – śmieje się. – Zdesperowana szukałam miłości na siłę. Jakie to było żałosne. Elektryczna jak węgorz i czujna jak ważka wypatrywałam jej na horyzoncie – ironizuje. – Miałam na czole wypisane: „Niech ktoś mnie pokocha!”. Dominika, moja przyjaciółka dziennikarka (też singielka), radziła: „Odpuść sobie. Znajdziemy facetów za granicą. Bo nasi boją się silnych kobiet”. Coś w tym jest: czego się wyrzekasz, będzie ci dane. Wtedy, gdy odpuściłam, dostałam wszystko – przyznaje. – Poleciałam na Wyspy Kanaryjskie na sesję modową z ekipą magazynu dla kobiet. W drodze powrotnej, na lotnisku na Teneryfie, mignął mi przed oczami mężczyzna z marzeń: długie dredy (dopiero niedawno je ściął), dobroć bijąca z oczu, wysoki, pięknie zbudowany. Serce łomotało jak szalone: „To mężczyzna dla ciebie”. Lecz jego już nie było. Zniknął w tłumie. Nawet mnie nie zauważył – opowiada. – Do odlotu miałam dwie godziny. Usiadłam na ławce w poczekalni, rozłożyłam książkę. Nie mogłam skupić się na czytaniu. Intuicja podpowiadała, że stało się coś wyjątkowego, co zmieni moje życie. Pomyślałam: „Nie wiem, kim jesteś, lecz czuję, że mógłbyś być moim początkiem, moim przebudzeniem”.

Spotkały się nasze dusze

– Nagle poczułam na sobie czyjś wzrok. Podniosłam głowę. Na ławce pod ścianą, jakieś trzydzieści metrów dalej, siedział mój nieznajomy i wpatrywał się we mnie jak w obrazek. Odpowiedziałam mu tym samym. Spotkały się nasze oczy i dusze. Wtedy się zaczęło! Prześcigaliśmy się w uprawianiu „body language”. Jemu klapek spadł z nogi, mnie książka. On wstawał i siadał. Ja odwracałam się  plecami, schylałam, żeby mu pokazać, jakajestem zgrabna tu i tam. Mrugaliśmy do siebie, uśmiechaliśmy się. Trubadurzy mogliby kręcić z nami teledysk do przeboju „Znamy się tylko z widzenia”. Jedyna różnica: uśmiechaliśmy się do siebie nie przez ulicę szeroką jak rzeka, lecz przez ławki w poczekalni – śmieje się Margo. – Na tę pantomimę nadeszły modelki, które malowałam do sesji. Mówię: „Dziewczyny, sio! Nie róbcie konkurencji. Tam siedzi facet z mojej bajki”. Na to one: „W takim razie działaj!”. Mam zrobić pierwszy krok? A jeśli go tym zrażę? Potem mi powiedział, że gdybym wtedy podeszła, nie pomyślałby o mnie dobrze. Nie robić nic? To nie w moim stylu. Los trzeba prowokować! Kto chce zaznać szczęścia, musi siać jego ziarno. Na kartce napisałam swój adres e-mailowy i jedno zdanie po angielsku: „Napisz mi coś”. Kartkę położyłam na ławce. Potem wstałam, pomachałam mu ręką i kołysząc biodrami, opuściłam poczekalnię. A w myślach się żegnałam: „Zrobiłam, co mogłam. Niech się dzieje wola nieba”. W samolocie do Warszawy sekunda po sekundzie odtwarzała w myślach niezwykłe spotkanie. Nie zamienili słowa, a przecież tyle sobie powiedzieli. „Przydałby się ciąg dalszy”, rozmarzyła się. – Koledzy z ekipy kpili: „Stara, nie licz na nic”. Ja im na to: „Jak nie, jak tak?”. W nic tak głęboko nie wierzyłam, jak w to, że on tę kartkę znajdzie – zapewnia. – Znalazł! Gdy wyszłam z poczekalni, postanowił „obejrzeć” moje miejsce. I natknął się na liścik. A ja siedziałam już w samolocie do Warszawy. Z lotniska do domu pędziłam jak odrzutowiec. Byle szybciej odpalić komputer, sprawdzić pocztę. Rozczarowanie. Skrzynka odbiorcza była pusta. Pocieszałam się: „Pewno nie miał skąd napisać”.

Tak mi wróżka powiedziała

Wieczorem znów sprawdziła pocztę. Bingo! Był jeden e-mail: „Cześć, tu Nils Skot. Na Teneryfie mieliśmy spotkanie wzrokowe. Chciałbym cię poznać. Kim jesteś, gdzie mieszkasz? Ja studiuję mechanikę maszyn w Hamburgu”. Krótko, zwięźle i na temat. – Byłam zawiedziona, że on tak bez emocji… Teraz już wiem, że od Nilsa próżno wymagać romantyzmu. To Pan Konkret. Typowy Koziorożec: rzeczowy aż do bólu. W sumie dobrze. Moja mama zawsze uważała: „Idealny partner dla ciebie, Byka? Tylko »kozioł«. Wzniecisz pożar, a on go ugasi”. Dalej? Odpisałam. Dołączyłam kilka zdjęć. Oczywiście najpiękniejszych. Chciałam go sobą zaczarować. Udało się. Odzew był błyskawiczny: „Muszę cię odwiedzić”. Trafiony, zatopiony! Ale ogarnął mnie strach, że wszystko tak szybko się toczy. I że on jest młodszy ode mnie, jeszcze studiuje. Od 10 lat sama zarabiam na utrzymanie. Jesteśmy z innych światów. Czy mamy jakąś szansę? Bałam się, że znów wpakuję się w toksyczny układ. I będę cierpieć. W kolejnym e-mailu zapytałam, czy ma dziewczynę. Oburzył się: „Gdybym miał, nie mógłbym nawet myśleć o tobie”. Czułam, że gra uczciwie. Ale wolałam być ostrożna. Przed jego przyjazdem poprosiłam przyjaciółkę, żeby u mnie zamieszkała, pod pretekstem remontu w swoim domu. Dwa tygodnie później obie odebrałyśmy go z lotniska. Jak dobrze było go znów zobaczyć! Był uśmiechnięty, wyluzowany. Liczyłam na bukiet kwiatów, czuły uścisk. Nic z tego. Zimny był jak lód. Sama zachowałam się identycznie. Jakbym witała kolegę, a nie miłość życia, choć tak mi podpowiadało serce. Przyjechaliśmy do mnie. Kolacja, kieliszek wiśniówki, świece. Rozmowa się nie kleiła. Drażnił mnie jego angielski z niemieckim akcentem. Poza tym byłam spięta, na wpół oddechu. Zwykle sypię dowcipami jak z rękawa, jestem duszą towarzystwa. Gdy on był obok, drętwiałam z wrażenia. Ale powoli zaczęliśmy się „rozgadywać” – wspomina. Gdy usłyszała, że jego rodzice mieszkają w Oittin, myślała, że spadnie z krzesła. Przecież Borne-Sulinowo, gdzie osiedli jej rodzice, to miasto bliźniacze Oittin! – Mało tego. Ojciec Nilsa pracuje w policji, mój – pracował w policji do emerytury. Nils jest Niemcem, moja mama Wanda (co nie chciała Niemca:) ) od lat pracuje w Berlinie. Pomyślałam: obcy człowiek, poznany na końcu świata, a tyle punktów stycznych. Przypadek? Następnego dnia mówię do Ani, przyjaciółki: „Nie mam czego się bać. Wracaj do domu, remont ci się skończył”. Nils został u mnie tydzień. Broniąc się przed miłością, zachowywaliśmy się śmiesznie. Udawaliśmy, że między nami nic się nie dzieje. Nawet wtedy, gdy spędziliśmy ze sobą cudną noc. Strach przed bliskością miał to samo podłoże: oboje mieliśmy za sobą trudne związki. Gdy wyjeżdżał, byłam zakochana po uszy. On? Długo mnie tulił. Chciał zapewnienia, że jeszcze może mnie odwiedzić. Wkrótce znów przyleciał. Zaczął pracować w firmie szwagra, żeby mieć na samolot. Potem zaprosił mnie do siebie. Poznałam też jego rodziców i siostrę Brittę. Natychmiast się polubiliśmy. Na Boże Narodzenie zaprosiłam jego rodziców do Warszawy. Przyjechali też moi. Moja mama się ucieszyła: „Wreszcie widzę cię szczęśliwą”. Któregoś dnia Nils zaproponował: „Marguszku (tak do mnie mówi), wyjedźmy gdzieś razem”. Ruszyliśmy w długą podróż. Kostaryka, Nikaragua, Panama. Nie pamiętam lepszego czasu w swoim życiu. Lazur nieba, małpy skaczą po drzewach, plaże nieruszone cywilizacją. Na Kostaryce mieszkaliśmy w bungalowie nad oceanem. O wschodzie słońca Nils budził mnie piosenką Amy Winehouse: „Nie ma większej miłości niż ty”. To nasza ukochana melodia – mówi wzruszona. – Brał mnie rozespaną na ręce i niósł do oceanu. Kołysał w ramionach i powoli zanurzał w wodzie. Nie musiał mówić, że kocha. Dla równowagi robiliśmy też rzeczy całkiem normalne – śmieje się. – Na przykład surfowaliśmy. Nils radził sobie nawet na czterometrowych falach. Okazało się, że mój facet to fale, wiatr i ocean. Od dzieciństwa surfuje. Najpierw po Bałtyku, potem zachwycił go Atlantyk i Wyspy Kanaryjskie. Tam właśnie się spotkaliśmy – przypomina Margo. – Gdy zdawałam na ASP, mama poszła do wróżki. Chciała wiedzieć, czy się dostanę. „Dostanie się”. „A męża dobrego znajdzie?” dopytywała. Usłyszała: „Jej wybranek to będzie wielka woda”. Mama myślała, że chodzi o kogoś zza wielkiej wody: kawalera z USA. A tu taka niespodzianka – śmieje się.

Zaproś mnie do swego życia

– Koniec bajki – Margo zmienia ton. – Bo to nie jest łatwa miłość. Jesteśmy razem już 2,5 roku. Wspaniale. Sęk w tym, że wciąż żyjemy na odległość: on studiuje w Hamburgu, ja pracuję w Warszawie. Pocieszam się: odległość też jest potrzebna. Daje właściwy dystans. Gdy stoisz za blisko obrazu, rozmazują się kontury, wszystko, co ważne, znika ci z oczu – tłumaczy. – Widujemy się raz w miesiącu, ostatnio rzadziej, bo kryzys, a bilety na samolot drogie. Coraz gorzej znoszę samotne wieczory i imprezy, na których muszę być solo. Tęsknię potwornie. Wychodzę na swój taras, patrzę na hamak z Nikaragui, który kupiłam na pamiątkę naszej podróży, i czuję się cholernie samotna. Znajomi podziwiają: „Ale ty jesteś cierpliwa”. Niestety, coraz mniej. Na szczęście w tym roku Nils kończy studia. Liczę, że wreszcie się określi. Czasem żądam: „Oświadcz się wreszcie. Zaproś do swego życia”. Wtedy żartuje: „Chodzi ci o biżuterię czy urząd skarbowy?”. Potem poważnie dodaje: „Na wszystko przyjdzie czas”. Przypominam mu: „Ty masz tylko 29 lat, a ja aż 35”. Ten argument nie działa. Słyszę: „Cóż, wielka miłość nie wybiera”. Czasem mam ochotę walnąć pięścią zaraz stawiam się do pionu: czy miłość jest po coś? Czy chcę ją stracić? Przecież już wiem: „Cały mój świat znika za szkłem, gdy nie ma ciebie”. Nils to mężczyzna mojego życia. Nic mi w nim nie przeszkadza. Nieraz on gasi mój zachwyt: „Nawet nie  wiesz, jak się ze mną żyje na co dzień”. Nieprawda, wszystko wiem, kochany. Skarpetki rozrzucasz wszędzie. Jak się rozbierasz, to jakby z cebuli spadała skóra. I potem długo leży, gdzie spadnie. W całym mieszkaniu zostawiasz zapalone światła, a to ja płacę rachunki. On: „Nie przeraża cię to?”. Brnie więc dalej: „Co ja mogę ci dać? Masz wszystko, ja nic, jestem biednym studentem”. „Kocham twój piękny charakter”. On też totalnie mnie akceptuje. Nie lepi, nie układa. Pozwala na bycie sobą. Zachwyca go, że nie stosuję wobec niego żadnych gierek, nie jestem wyrachowana. Czasem się przy nim rozpłaczę jak mała dziewczynka. Wtedy słyszę: „Marguszku, kocham cię taką słabą, taką moją”. Uczę się od niego czystych, prostych relacji. Ludzie od lat związani z wodą są tacy „zdrowi w głowie”. Niczego nie komplikują. Ja wciąż mam w sobie niepokój. Przy nim się wyciszam. Znów zaczęłam malować. Uwielbiam chwile, gdy Nils surfuje, a ja rozkładam sztalugi i maluję: jego, wodę i niebo. Uważałam, że jestem wyzwolona, samodzielna. Odkąd poznałam Nilsa, o niczym innym nie marzę, tylko o białej sukni z welonem – wyznaje. – Patrzę na jego dłonie, ruchy, czuję jego zapach i… chcę mieć z nim dziecko. Widzę, jak bawi się z synkiem swej siostry. Wyobrażam sobie, jak będzie baraszkował z naszym. Przy nim zrozumiałam, po co żyję. Choć dziwne to życie: trochę w słońcu, trochę w deszczu. Gdy już będziemy razem, przestanie padać. Wiem to na pewno.